Troszkę się obawiałam idąc do pani Cybulskiej, czy mi otworzy drzwi, czy w ogóle mnie wpuści do swego mieszkania. Tym bardziej, że poszłam tam niezapowiedziana. Jednak zapukałam – usłyszałam „idę już, idę” i mała, drobna postać otworzyła mi drzwi. Przedstawiłam się, wyjaśniłam, po co przyszłam i pani Stasia bez sprzeciwu zgodziła się ze mną porozmawiać.
Pochodzi z okolic Raduni na Litwie. Urodziła się 1 czerwca 1924 roku we wsi Pomiedź, parafia Wołodociszki. Z domu nazywa się Stanisława Palisz. Miała dwie siostry, które bardzo wcześnie zmarły, została ona jedna. W rozmowie podkreśliła, że jej rodzinna parafia była parafią polską. Gdy miała 20 lat, jej tata wyswatał ją z Janem Cybulskim, który był od niej starszy o 20 lat. Ślub odbył się17 listopada 1944 r. Zapytałam, dlaczego tata tak zdecydował. Odpowiedziała prosto, że mieli duże gospodarstwo i potrzebny był mężczyzna. Mąż pochodził z sąsiedniej parafii w Ejszyszkach, na południe od Wilna, przy granicy z Białorusią.
Swoje życie z mężem dobrze wspomina. Nie było kłótni, żyli w zgodzie, „a jak burczał, to ja ustępowałam”. Wkrótce męża zabrali do wojska, a ona sama w ciąży została. Po wojennej zawierusze Jan Cybulski w 1947 r. znalazł się w Łebie. Pani Stasia urodziła syna i cierpliwie czekała na męża. W latach 50. wreszcie mąż zabrał żonę i syna Jana do Łeby. Zamieszkali w tym miejscu, gdzie pani Stasia – teraz już sama – mieszka do dzisiaj. Aby wesprzeć budżet domowy chwytała się każdej pracy. Przez pierwsze sześć lat była opiekunką dla dzieci u pewnej rodziny, gotowała, sprzątała i gospodarzyła jak dla siebie. Mąż pracował w „Rybmorze” jako palacz, następnie w warsztacie i amatorsko robił zdjęcia. Ja sama pamiętam jeszcze zakład fotograficzny w mieszkaniu Cybulskich, szary koc na ścianie jako tło do zdjęć. Robił zdjęcia do dowodu, legitymacji szkolnej i inne też. Pani Stasia zawsze krzątała się po domu, gotując, sprzątając i wychowując dwóch synów. Drugi syn przyszedł na świat w 1961 r. w Lęborku. Pierwszy już niestety nie żyje.
W 1971 r. umarł pan Cybulski i pani Stasia została sama z dziećmi. Musiała dla nich żyć, nie załamała się. Radziła sobie, jak mogła. Pokazując mi swoje zdjęcie rodzinne z dumą podkreślała, że ma dobrego syna, który opiekuje się nią na co dzień. Wielokrotnie pokazywała zdjęcia męża, synów i swoje z młodości. Opowiadała mi dużo i chętnie. Zapytana o zdrowie odpowiedziała krótko „dobre”. Pytałam dalej, czy nie bolą nogi, kręgosłup…, a pani Stasia na to „A czego? Ja czekam na słoneczko, bo trzeba ogródek skopać”. Nie dowierzałam, że sama kopie, więc dopytałam, czy tak. „A kto? – odpowiedziała. – Wiesz kochana, jak mi syn popiłuje drewno, to ja sama rąbię, bo bardzo lubię i jak trzeba naniosę”. Po prostu zaniemówiłam, a pani Stasia uśmiechnięta, zadowolona.
To jednak prawda, że ten przedwojenny „materiał” jest nie do zdarcia, a praca uszlachetnia. I co tu mówić o bolących kolanach, trzeszczących kościach i bólach mięśni przed tak sędziwą osobą, która na nic nie narzeka?
Wypada życzyć pani Stasi wielu jeszcze lat w zdrowiu i poszanowaniu. Niech jej Pan Bóg błogosławi na co dzień, a Matka Boża uprasza potrzebne łaski. I oby starczyło jeszcze sił do ulubionej pracy w ogródku. Pani Stasiu, sto lat!