Dr Danuta Hryniewicz, a może lepiej: Nasza Danusia

Trudno pisać o Danusi, bo to niecodzienna postać o bardzo urozmaiconym życiorysie, którego wie­le fragmentów nie zostało zapisanych i umknęło pamięci tych, którzy ją znali i lubili.

Może jedynie poza wczesnym dzieciństwem i okresem studiów, życie miała bardzo pracowi­te, ciężkie i skomplikowane.

Danuta Hryniewicz urodziła się 29 grudnia 1914 roku w miejscowości Charbin w Mandżurii jako wnuczka zesłańca. „Pamiętam z lat dzieciństwa, że nasz dom w Mandżurii, gdzie się urodziłam, zawsze był pełen zwierząt. Kochaliśmy je wszy­scy, rodzice i dziadkowie, siostra i ja. I tak przez całe życie, choć losy miotały nas po świecie, wę­drowaliśmy z naszym dobytkiem. (…) W dale­kim Charbinie, gdzie się urodziłam, w naszym domu była foksterierka krótkowłosa oraz suka, a potem jej syn, owczarek kaukaski. Sukę przy­wiózł stryj z Kaukazu, gdzie służył w armii ro­syjskiej. Wówczas psy te nie miały ciętych uszu. I o ile bokser czy dog pięknie wygląda z ciętymi uszami, o tyle kaukaz nie powinien mieć przyci­nanych. To tak, jakby naszym podhalanom przy­cinano uszy, bo gdzieś, kiedyś walczyły z wilka­mi w obronie owiec”.

Dziadek, inżynier kolejowy i ojciec – Bolesław Hryniewicz ( urodzony 27.X. 1892r.), buchal­ter, zatrudnieni byli przy budowie kolei transsy­beryjskiej, a potem znaleźli pracę w szybko roz­wijającym się przemysłowym Charbinie. Po wy­buchu rewolucji październikowej i przy narasta­jących niepokojach społecznych rodzice posta­nowili powrócić do kraju, co zajęło sporo cza­su. W tamtych trudnych warunkach nie było to łatwe. Najpierw trzeba było uzyskać zgodę na zrzeczenie się obywatelstwa rosyjskiego (rus­skogo poddanstwa swidetelstwo nr 1112) dla ca­łej rodziny (co przekazano Polskiemu Komiteto­wi Narodowemu na Syberię i Rosję) w celu wy­dania polskiego paszportu. Paszport ten uzyska­no 31 maja 1920 roku w Konsulacie Polskim w Charbinie – Rzeczpospolita Polska Ministe­rium Spraw Zagranicznych, a zgodę na powrót do kraju 11 czerwca 1920 roku (przez Chiny, Ja­kucję, Włochy, Francję, Wielką Brytanię, Niem­cy). Mama Danusi, Eugenia Hryniewicz miała wtedy 27 lat, a córki Eugenia 7 lat i Danusia 5 lat.

Danusia opowiadała nam, że najpierw przedostali się na tereny dzisiejszego Iranu, następnie do Turcji, a stamtąd statkiem przez Morze Śródziemne do Marsylii we Francji i dalej pociągiem do Polski. Nie znajduje to jednak potwierdzenia w stemplach zachowanego paszportu rodziny Hryniewicz z tej podróży. Są tu odnotowane porty Hong Kong 12.07.1920r., Singapur 18.07.1920r., Penong 21.07.1920r., Harbour Kolombo Sri Lanka (Cejlon) 26.07.1920r., Port Said 10.08.1920r., Marsylia 15.08.1920r. Do Oświęcimia w upragnionej Polsce dotarli 04.09.1920r., a następnie do Poznania, gdzie 29.01.1921r. otrzymali nowy paszport o numerze 3759.

Rodzina zamieszkała w małym domku w Poznaniu w dzielnicy Dębiec przy ulicy Wiśniowej 50, niedaleko ogrodu zoologicznego, do którego Danusia miała stałą kartę wstępu.

„Takich domków było tam około dwudziestu, a w każdym psy, przeważnie rasowe. Zachwycałam się nimi i mając 10 lat, marzyłam, by mieć z każ­dej rasy choć po parze. W miarę poznawania na wystawach innych ras psów liczba ich w marze­niach była coraz większa. Kiedyś w zoo weszłam do boksu i chciałam wydoić owcę, a tymczasem baran mnie tryknął. Przewróciłam się i pobie­głam z płaczem do mamy. Przez wiele lat rodzina się śmiała, że chciałam doić barana. Do naszego domu można było przynieść każde zwierzę. Ale obowiązywała zasada, że należy ono do tego, kto się nim opiekuje. W końcu zawsze wszystko było moje – karmiłam, obrządzałam, leczyłam”.

W Poznaniu starsza od niej o ponad półtora roku siostra zmarła na gruźlicę, mając 13 lat.W roku 1933, w wieku 19 lat, Danusia zakoń­czyła poznańskie gimnazjum i zdała maturę.

„Od szkoły podstawowej marzyłam o studiach weterynaryjnych. Kiedy przyjęto mnie do gim­nazjum, rodzice zapytali, co chcę dostać w na­grodę. – Białego konia! – odpowiedziałam bez chwili wahania. Rodzice spojrzeli po sobie i do­stałam białe… myszki. Marzenia o weterynarii spełniły się. Studiowałam we Lwowie. To były najpiękniejsze lata – wspaniali ludzie, cudowne miasto. Miałam mnóstwo przyjaciół. W ‘Strzel­cu konnym’ wyżywałam się w siodle”.

Akademię Medycyny Weterynaryjnej ukończy­ła 2 października 1939 roku adnotacją w indek­sie, ale nie otrzymała dyplomu – „bo Polski już we Lwowie nie było…”. Była jedną z pierwszych kobiet w tym zawodzie. „Latem w 39 roku na wycieczce kajakowej Niemnem towarzyszyła nam para moich podhalanów, biegnąc brzegiem. Mobilizacja zastała nas w Grodnie. Tam na stacji kolejowej został kajak, a ja wróciłam z psami do Lwowa, aby zdać ostatni egzamin, gdy we Lwo­wie byli już Sowieci”.

Zachowały się zdjęcia z lat studiów Danusi. Była wysportowana, doskonale pływała, wakacje naj­częściej spędzała nad morzem we Władysławo­wie, gdzie wypływała w morze na połowy ryb. W albumie – pamiętniku Danusi zachował się wklejony wycinek z gazety (bez nazwy i dokład­nej daty) z dopiskiem rok 1938 o treści cytuję dosłownie całość:

Pierwsza kobieta w Polsce rybaczką dalekomorską na kutrze AGNIESZ­KA Wielka Wieś, 12 kwietnia. (dz) Przepisy polskie, jak również niemieckie nie uwzględnia­ją dotychczas, jak to się dzieje w Szwecji czy Da­nii brania udziału kobiet w wyprawach dale­komorskich rybaków na pełnem morzu. Obec­nie jednak uczyniono zapewnie wyjątek dla le­karza weterynarii Danuty Hryniewiczównej, ro­dem z Poznania, która przed czterema dniami zaokrętowana została na wielkim kutrze rybac­kim „Agnieszka” p. Kąkola z Kuźnicy na Helu, a stacjonowanym w porcie rybackim w Wielkiej Wsi, jako rybak. Kuter z załogą trzech mężczyzn pp. Budziszów i Stanisława Kąkola z Wielkiej Wsi, wypłynął w dniu 11 bm. Wraz z dr Hrynie­wiczówną, która na razie pełni funkcje kucha­rza, na wody duńskie pod Bornholm, na po­łowy dorszy i wątłuszy. Pierwszy wyjazd ko­biety – rybaczki na połowy dalekomorskie sta­nowi tak w Wielkiej Wsi jak również na półwy­spie Helskim zrozumiałą sensację. Nadmienia­my przytem, że dr Hryniewiczówna jest zapa­loną żeglarką, doskonałą pływaczką i tak za­kochana w wybrzeżu i morzu polskiem , że ma narzeczonego rybaka p. Stanisława Kąko­la z Wielkiej Wsi. P. Hryniewiczówna jest bar­dzo popularna na wybrzeżu z oryginalnego stro­ju kobiet kaszubskich, chodzi bowiem w kor­kach, rodzaj jakby sabotów drewnianych. Ma­rzeniem jej jest posiadać własny kuter i z przy­szłym mężem kontynuować wspólne połowy na morzu Bałtyckim.”

Wiemy, że Staszek zginął na początku wojny. Danusia była bardzo urodziwa, uśmiechnięta, za­wsze w otoczeniu kolegów i zwierząt. Jej wielką miłością były nie tylko psy. Lubiła konie, bydło, owce, koty i drób. Racjonalną hodowlę psów roz­poczęła w 1934 roku, kupując z czołowej wtedy hodowli „Z Ropienki” własności Stanisława Le­wandowskiego z Brzuchowic koło Lwowa, pod­halankę Nanę. W dwa lata później ma sealyham terriera – Aja v. Mombeam.

„W czasie studiów, mieszkając w kawalerce, miałam długowłosą kotkę i za kieszonkowe kupiłam zarejestrowaną w Polskim Związku Psów Rasowych podhalan­kę Nanę z Ropienki. Na dwa lata przed wojną od­chowałam sobie jej syna Sztorma, bo urodził się we Władysławowie nad morzem, gdzie u znajo­mej rodziny Kaszubów spędzałam wszystkie wa­kacje, letnie, zimowe i wiosenne. Ale zanim jesz­cze zdałam maturę, letnie wakacje spędzaliśmy z rówieśnikami, jeżdżąc po terenie Poznańskie­go i Pomorza na rowerach, na łodziach z klubu wioślarskiego, a później i na kajakach. I właśnie na terenach tych obu województw – a zwłasz­cza pomorskiego – spotykaliśmy przy stadach owiec w majątkach ziemskich nieduże, kudłate, niezwykle mądre psy, zwane wówczas po pro­stu owczarkami. Dopiero po wojnie poznałam ich właściwą nazwę: polskie owczarki nizinne. Już wtedy, przed tylu laty, widując te psy, my­ślałam, że warto by zebrać kilka sztuk i hodować je”.


Danusia wraz z późniejszym profesorem Zbigniewem Gałguszem, a wtedy kolegą, studentem weterynarii, zorganizowali 3–5 września 1937 roku pierwszą wystawę owczarków tatrzańskich na Antałówce w Zakopanym. Zgromadzono prawie 70 psów i około 30 szczeniąt, które oceniali Maurycy Trybulski i Ignacy Mann. Wtedy to ustalono pierwszy wzorzec, powołano klub rasy, która otrzymała obecną swą nazwę – polski owczarek podhalański. Mało osób wie, że to właśnie u Danusi urodziły się pierwsze rodowodowe podhalany. Jak podają Anna i Mirosław Redliccy:

„Suka Nana była córką suki Kuwasza sprowadzonej z zoo w Budapeszcie do hodowli Z Ropienki zarejestrowanej w Polskim Związku Hodowców Psów Rasowych. Z krycia psem Baca, należącym do profesora Z. Ewy, pozostał w hodowli Sztorm, zastrzelony w początkach wojny przez ukraińskiego policjanta. Już po wojnie na Pomorzu Nana kryta była Bacą z Brzuchowic i Harnasiem ze Starzyńskiego Dworu. Półrodzeństwo Norda i Sztorm II to rodzice pierwszych szczeniąt rodowodowych – Sambora i Surmy z Kordegardy (urodzone w 1957 roku). Z pomocą doktora Henryka Derezińskiego nabyła jeszcze sukę z Zakopanego o imieniu Hala Tatra, jak wspomina – mało udaną. Jednak pod presją ówczesnego męża, który dążył do ograniczenia liczby psów w szybko rozrastającej się hodowli, Danusia zmuszona była do zrezygnowania z podhalanów, rozdając je znajomym, którzy nie kontynuowali hodowli”.

W czasie wojny wraz z późniejszym mężem Bolesławem Goździewiczem (kolegą ze studiów we Lwowie, który kończył weterynarię po wojnie we Wrocławiu) przebywała na Ukrainie w okolicach Sambora, pracując jako rejonowy lekarz weterynarii (w drohobyckiej obłasti).

„Wkrótce organizowałam lecznicę pod Samborem. Polaków było niewielu. Przyznać muszę, że tamtejsi ludzie bardzo szanowali naszą pracę. Przynosili jedzenie, ubranie, byli wdzięczni za leczenie zwierząt. Zbliżał się front. Rozkazano ewakuować lecznicę i ludzi ze wsi. Powiedziałam, że panuje tu epidemia wąglika, zakaźnej choroby zwierząt i ludzi. Zostaliśmy. Z okresu okupacji utkwiło mi w pamięci pewne zdarzenie. Na podwórko naszej lecznicy wszedł ukraiński policjant i szczekającego owczarka ‘uciszył’ strzałem z rewolweru. Zrozpaczona moja matka powiedziała wówczas: – Żebyś stracił, co masz najdroższego! Nie wiem, może to tragiczny zbieg okoliczności. Kiedy ów policjant wrócił do domu, jego syn spadł z drabiny i zabił się. Czas okupacji spędziłam z mężem, matką i mymi podhalanami, pracując w terenie w okolicy Starego Sambora i Turki nad Stryjem”.

W 1944 roku Danusia była lekarzem w Stubnie pod Przemyślem. W rok później przeniosła się do Gdyni, potem Władysławowa, gdzie pełniła funkcję lekarza w Łebczu (Państwowy Nadzór Zwierząt), oraz pracowała w lecznicy w Sławoszynie. Tam właśnie zaczęła hodować owczarki nizinne.

„Po uwolnieniu Polski zjechaliśmy z mężem, krowami, psami i kotami wpierw na Kujawy, a po uwolnieniu reszty polskich ziem nad morze do Władysławowa. Mąż pojechał kończyć studia we Wrocławiu, a ja pracowałam zawodowo. Brałam udział w komisji kwalifikującej UNRR-owskie konie i rozmieszczałam je w państwowych gospodarstwach rolnych. Zbierałam po wsiach w województwie wejherowskim pozostawione przez Niemców, ewakuowanych statkami z portu na Helu, rasowe psy, których nie pozwolono im zabrać ze sobą. Były to airedale, owczarki niemieckie, foksterierka, od której pochodzą moje foksy, i jamniki. Podhalany miałam nadal”.

Jak nam opowiadała Danusia, w mężu Bolesławie Goździewiczu była więcej niż zakochana (i chyba jej to nie minęło do końca życia, ponieważ zawsze o nim bardzo ciepło mówiła), i bardzo pilnowała, aby dokończył studia po wojnie. Często odwiedzała go we Wrocławiu. W czasie wspólnej pracy w terenie, już po uzyskaniu dyplomu, poznał w lecznicy inną kobietę, która miała z nim dziecko, i odszedł od Danusi. W tym samym czasie Danusia była w ciąży, ale poroniła.

„W czasie, gdy po rozwodzie objęłam pracę w nowo powstałej lecznicy w Białogardzie w powiecie lęborskim, nabyłam od inż. Z. Biernackiego szkockie teriery. To on poradził mi – wobec małej aktywności Oddziału Gdańskiego – przenieść się do Oddziału Bydgoskiego i tam nawiązać kontakt z Marią Dubrowinową, członkiem tamtejszego Zarządu. Tak zrobiłam, a pani Maria, przyjechawszy do mnie do Białogardy na przegląd moich psów, zobaczywszy Smoka, była nim zachwycona”.

W Białogardzie pracowała od 1951 do 1961 roku. Potem przeniosła się do Łeby na ulicę Kościuszki 29. W Białogardzie pracowała w lecznicy, a mieszkała we wsi Lędziechowo, poczta Wicko, gdzie z drugim mężem Józefem Gąsiorowskim (emerytowany górnik, repatriant z Belgii) mieli małe gospodarstwo. Wspomnienia z tamtego okresu to oprócz psów krowy i konie, owce i drób oraz samochód marki Warszawa, który szybko się zepsuł, ponieważ nie sprawdzano oleju w silniku i silnik się zatarł. W Lędziechowie na strychu zgromadzili jako lokatę kapitału kilkanaście maszyn do szycia, które ktoś im ukradł. W tym czasie Danusia dzieliła czas pomiędzy pracę zawodową a ciężką pracę w gospodarstwie. Jej mąż nie był entuzjastą tak wielkiej liczby zwierząt, a zwłaszcza psów, więc wkrótce sprzedali gospodarstwo i się rozstali, tak że do Łeby Danusia przeniosła się już sama. Kiedy 4 – tego kwietnia 1962 roku wyjechała na rozprawę z eks-mężem do Gdańska, zastępowaliśmy ją w ubojni i gospodarstwie.


Kordegarda w Łebie to stare porybackie pomieszczenia w środku miasteczka, które wymagały dostosowania do hodowli zarodowych krów mlecznych i dużej liczby psów. Danusia wybudowała szopy letnie dla krów, zrekultywowała pastwiska i łąki, ogrodziła pastwiska. Obok domu i w ogrodzie wygrodziła pomieszczenia dla psów, tak że miały wybiegi na zewnątrz, a wchodziły do pomieszczeń przez otwory w ścianach domu, szopy i obory. W Łebie Danusia pracowała w ciężkich warunkach na pełnym etacie lekarza weterynarii w ubojni miejskiej. To zapewniało jej możliwość kupowania odpadów mięsnych dla psów. Codziennie po pracy wiozła, prowadząc rower, dwa wiadra lub bańki na mleko przymocowane do kierownicy, pełne tych odpadów. Gotowała je potem całą noc wraz z kaszą w tradycyjnym, podgrzewanym węglem ciśnieniowym parniku.

Mieszkańcy Łeby, mimo jej „dziwactwa zajmowania się psami”, lubili Danusię i otaczali szacunkiem panią doktor. Była postacią charakterystyczną miasta. Zawsze w męskim roboczym ubraniu, często w chustce na głowie. W lecie nosiła na bose nogi sandały, a w zimie gumofilce. Często podkreślała, że lubi wszystkie zwierzęta i ludzi i to była prawda. Ale najbardziej serdeczny stosunek miała do tych, z którymi dzieliła zamiłowania. Do dużej rzeszy kynologów – od tych na świeczniku, jak mecenas L. Smyczyński z żoną Zofią, prof. J. Dyakowska, M. Dubrowinowa, inż. Z. Biernacki czy D. Forelle, a także do początkującej w psiarstwie młodzieży. Swą przyjaźnią i bezpośredniością wyróżniała studentów i lekarzy weterynarii, a także zootechników, traktując ich z miejsca jako bratnie dusze i dobrze rozumiejących ją kompanów. Dla naszego środowiska i mojego pokolenia „odkryta” została na Pomorzu przez lekarza weterynarii i dziennikarkę, a wtedy jeszcze studentkę Elżbietę Narbutt i obecnego profesora Wojciecha Golnika z Wrocławia, a następnie Janinę Staniszewską, Wojciecha i Barbarę Larskich, Małgorzatę Supronowicz, która wystawiała dla Danusi zakupionego przez B. Larską Zwyc. Świata Taxa v.d. Bismarguelle, Edwardę i Andrzeja Zielińskich i Małgorzatę Grzeszkowiak, z którą spędziła starość.

Oprócz środowiska weterynaryjnego niemal w każdej branży miała wielu przyjaciół i życzliwych jej osób – miłośników psów i przyrody, których nawet części nie sposób tu wymienić. Ci, których pamiętam, to: Hanna Skalska, Ksenia i Ewa Grudzień, Małgorzata Kończewska, Anna i Mirosław Redliccy, Krystyna Jasielska, Jadwiga Niciewicz, Małgorzata Sowińska, Marek Trębala, Małgorzata i Marek Lewandowscy, Piotr Gadziomski, Majka Bruska, Dorota Witkowska i wielu, wielu innych.

„Psami interesowałam się zawsze. Jeszcze przed wojną miałam psy rasowe rejestrowane w Związku. Tu na Pomorzu Polacy i Niemcy hodowali w czystości rasy owczarki nizinne. Bardzo inteligentne, mądre psy. Używali ich do pilnowania stad owiec. Wyszukałam takie szczenięta. Kiedy jednak przywiozłam je na wystawę, większość znawców wątpiła: – Co, takie kundle? I gdyby nie autorytet mecenasa L. Smyczyńskiego, autora książki o psach, nie wiadomo, czy byłyby teraz w Polsce owczarki nizinne. Dziś zrobiły karierę międzynarodową, są w całym świecie. Dla mnie to bardzo ważne, że we wszystkich rodowodach mój pies jest pierwszy. Smok – protoplasta wszystkich owczarków nizinnych. Potem Doman – międzynarodowy champion. Specjalizuję się także w hodowli foksterierów szorstkowłosych. Jamniki też mam doskonałe. Wszystkie psy, które prezentowałam na wystawach, zawsze zdobywały medale”.

Danusię poznałem w sierpniu 1961 roku w Łebie. Już wtedy zrobiła na mnie wrażenie starszej, zmordowanej pracą kobiety. Miała grube, zniekształcone reumatyzmem ręce, bałagan w domu, czystą pobieloną oborę z imionami krów na tabliczkach i kilkadziesiąt psów o zaniedbanej szacie. Były to w tym czasie foksteriery, polskie owczarki nizinne, owczarki niemieckie, ariedale, szkoty i był także owczarek podhalański oraz duży kundel Smętek chodzący swobodnie w obejściu. Smętka, na prośbę Danusi, aby się nie udzielał jako niechciany reproduktor, wykastrowałem. Pamiętam, że psy u Danusi miały zawsze dobre i obfite jedzenie, a niektóre były wręcz zapasione. Danusia nie była w stanie zajmować się pielęgnacją szaty swoich psów. Brak czasu, a zwłaszcza schorowane dłonie, nie pozwalały na to. Dlatego licznie odwiedzający ją w okresie wakacyjnym znajomi zawsze mieli satysfakcję z odkołtuniania PON-ów, rozczesywania, trymowania i strzyżenia nożyczkami pozostałych. Nie było wtedy maszynek elektrycznych, a i nożyce Hauptnera były rzadkością. Danusia lubiła korespondować – otrzymywać i pisać listy. Pisanie przychodziło jej z trudem i dlatego prosiła o pomoc w zakupieniu maszyny do pisania. Po jej otrzymaniu początkowo próbowała na niej pisać, ale nigdy nie opanowała tej sztuki i nadal pisała ręcznie coraz już krótsze listy. Zawsze cieszyła się z przesłanych wiadomości o psach i ich właścicielach, bardzo lubiła zdjęcia. Pytała o rady hodowlane i sama się z nami nimi dzieliła. Pod koniec 1961 roku sprowadziła się do Danusi jej matka z dwoma jamnikami – brązową Regusią i czarnym podpalanym Synusiem. Danusia, przyzwyczajona do samodzielnego gospodarowania, początkowo źle znosiła pobyt mamy, jej uwagi i chodzące po domu jamniki. Potem jamniki jako rasa stały się jej ulubieńcami i to one z nią spały aż do ostatnich dni.


Wielką pasją Danusi była hodowla bydła o wysokiej wydajności mlecznej. Jałówki przez nią hodowane na aukcjach i pokazach zawsze uzyskiwały medalowe lokaty i Danusia była z tego bardzo dumna. To hodowla bydła, jak mówiła, pozwalała na utrzymanie psów. Było mleko dla suk i szczeniąt. Krowy doiła ręcznie (2-3 krowy), co przychodziło z coraz większym trudem. Dłonie smarowała maściami przeciwbólowymi.

13 czerwca 1962 roku dostaliśmy wiadomość, że zmarła matka Danusi i znowu Danusia została sama.

Pracę w weterynaryjnej Inspekcji Sanitarnej zakończyła w 1974 roku, przechodząc na dobrze zasłużoną emeryturę. Dwa lata wcześniej ze względu na zaawansowaną chorobę nóg i rąk (reumatyzm) otrzymała rentę inwalidzką. W tym czasie zlikwidowano ubojnię w Łebie i zaczęły się narastające kłopoty z wyżywieniem psów. Początkowo karmione były rybami, ale te nie wystarczały i Danusia martwiła się, jak ten problem rozwiązać.

Do Związku Kynologicznego w Polsce wstąpiła w 1949 roku w Oddziale Gdańskim. Początkowo nie miała przydomka hodowlanego. Dopiero po przeniesieniu się za namową inż. Biernackiego do Oddziału w Bydgoszczy w 1954 roku i zaproponowaniu przez M. Dubrowinową nazwy „Kordegarda”, zarejestrowała hodowle z tym przydomkiem i otrzymała numer nr K/11/54.

„Psy hoduję całe życie. I czego się dorobiłam? Kordegardy – domu, w którym mieszkam. Wraz z gospodarstwem kupiłam go za 50 tysięcy złotych w 61 roku. Mam starą syrenkę i z trudem wiążę koniec z końcem. Hodowla wymaga nakładów, a z ośmiotysięcznej emerytury samej wyżyć nie sposób. Mój dom jest także przytułkiem wszystkich nieszczęśliwych zwierząt. Potrącone przez samochody, chore, zbłąkane trafiają pod mój dach. Wtedy rysuję portret nowego przybysza i wystawiam w oknie z nadzieją, że znajdzie się właściciel. Ale jakoś nigdy się nie znajduje. Często słyszę, że życie poświęciłam zwierzętom. Tak nie jest, bo poświęcenie to rezygnacja z czegoś , wyrzeczenie. A mój wybór – to mój sposób na życie. Ja to po prostu lubię. Między zwierzętami cudownie się czuję, kocham je i one odpłacają mi wdzięcznością. Dzięki psom mam wielu serdecznych przyjaciół, dla których Kordegarda zawsze stoi otworem. W oborze stoją dwie krowy, obok – w stajni – piękny, choć niemłody biały koń, spełnione młodzieńcze marzenie. Nie brakuje też kotów różnej maści. To stali mieszkańcy. Są też jaskółki – ulepiły sobie gniazdo w pokoju i wróble wpadają do kuchni na śniadanie. Był także zaprzyjaźniony zajączek, który pozwalał się głaskać, a nawet… szczur jadał ciastka z mej ręki”.

Danusia była wielokrotnie odznaczana. Posiadała honorowe odznaki kynologiczne: polską, belgijską, niemiecką oraz wiele dyplomów uznania, w tym Medal X-lecia za służbę weterynaryjną.

Przez wiele lat potrzeby hodowli zaspokajała własną pracą. Potem, gdy została jej tylko skromna emerytura i trudno jej było jeździć na wystawy, udało się ją namówić na współpracę. Jako pierwsza w 1977 roku, J. Staniszewska wzięła od Danusi na warunkach hodowlanych PON-kę-Ładę z Kordegardy. Łada była pokazywana na wystawach – skończyła championat i urodziła na przydomek „Kordegarda” kilka bardzo wartościowych dla dalszej hodowli szczeniąt. W 1978 roku Barbara i Wojciech Larscy na podobnych warunkach zabrali od Danusi PON-kę Ustkę z Kordegardy.

Bliski kontakt z Danusią utrzymywał nieżyjący już Piotr Gadziomski – hodowca foksterierów szorstkowłosych „Z Czatowni” z Milanówka. Jeździł do Łeby i strzygł, trymował i przygotowywał tamtejsze foksteriery do wystaw. Jamniki i foksterier Gaweł z Kordegardy okresowo przebywały u rodzeństwa Małgorzaty i Marka Lewandowskich z Łodzi.

Mało osób pamięta, że największą pomoc finansową, opiekę i ogromną pomoc w hodowli otrzymała Danusia od B. i W. Larskich. To oni przez kilka lat rozwijali w Olsztynku hodowlę PON-ów pod przydomkiem „Kordegarda”, jeździli do Danusi do Łeby z prowiantem i materiałami budowlanymi (bo było o ich zdobycie ciężko),odrestaurowali dom, przebudowali walący się strych, wyposażyli łazienkę i kuchnię, pobudowali na nowo kojce. Podziwiałem ich, bo znałem dobrze Danusię, która była trudna do współpracy, wielokrotnie potrafiła zmienić stawiane warunki, była podejrzliwa i tak naprawdę nikomu nie ufała. Stale myślała nie o ograniczeniu i jakości hodowli, ale o jej rozwinięciu i zatrzymaniu u siebie do dalszej hodowli jak największej liczby szczeniąt. Po uzyskaniu pomocy od osób prywatnych i klubów, również z zagranicy (Niemcy, USA), prosiła o więcej i traktowała to jako coś, co się jej należy. Takim postępowaniem niektóre osoby zraziła do siebie, ale nie B. i W. Larskich.

Danusia wielokrotnie sporządzała testament i zależnie od okoliczności wręczała go pomagającym kynologom. Jednym z bardziej wyróżnionych hodowców – przyjaciół, którego namówiła na PON-y, był Tadeusz Adamski z hodowli „Psi Raj”. Z nim wymieniała reproduktory i suki hodowlane, a po jego śmierci zaprosiła do siebie, do wspólnego mieszkania w jednym obejściu, troje jego dzieci, które zostały bez obojga rodziców – Ewę, Wojtka i Basię. Liczyła na wspólną pasję i ewentualną opiekę w już dającej się dobrze odczuć starości. Niestety czas pokazał, że pasja kynologiczna Danusi była inna niż młodych Adamskich, którzy po zamieszkaniu w Łebie, jak to młodzi, dążyli do usamodzielnienia się.

W 1989 roku Danusia poznała kolejnego lekarza weterynarii, hodowcę foksterierów Małgorzatę Grzeszkowiak z Wrocławia. Panie zaprzyjaźniły się i Danusia jak poprzednio z innymi nawiązała z nową znajomą bliższy kontakt hodowlany, przekazując jej część hodowli – głównie foksteriery. Na wiosnę 1997 roku zdecydowała o sprzedaży posiadłości w Łebie i wspólnym z M. Grzeszkowiak zakupie gospodarstwa w Boguszycach k. Oleśnicy na południu Polski. Tam mieszkała otoczona psami i troskliwą opieką, przez większość czasu skazana na łóżko lub wózek, do smutnego dla polskiej kynologii dnia 16 września 2007 roku.

Po raz ostatni widzieliśmy radosną i uśmiechniętą mimo poruszania się na wózku Danusię w Poznaniu (2006 r.) na Wystawie Światowej obok ringu PON-ów.