Dziadek Mieczysław

Mieczysław Kijaczko

Mój dziadek Mieczysław Kijaczko był zwyczajnym człowiekiem. Niczym się nie wyróżniał wśród mieszkańców Łeby. Przez całe życie ciężko pracował, wychował pięcioro dzieci, a przede wszystkim szanował ludzi i zawsze im chętnie pomagał.
Te wartości wpoił swoim dzieciom. Przez to kim był i jak ciężkie miał życie, dla mnie dziadek Mietek jest osobą niezwykłą.

Dziś dziadka już nie ma. Pozostały po nim wspomnienia, zdjęcia, dokumenty, odznaki i obozowa łyżka, bo dziadek przeżył sowieckie łagry.

„Urodziłem się w 1931 roku w miejscowości Mosznie, gmina Szydłowice, powiat Wołkowysk.” – tak rozpoczyna swoją opowieść dziadek na kartach pamiętnika.
„Do szkoły podstawowej zacząłem uczęszczać w roku 1937. Miałem wtedy 6 lat. Ukończyłem 2 klasy polskiej szkoły podstawowej, a potem wybuchła II wojna światowa. Zaczęły spadać bomby. Chowaliśmy się w piwnicach i oczekiwaliśmy frontu z Zachodu. Tymczasem pojawiły się bolszewickie czołgi ze Wschodu, które przekroczyły naszą granicę 17 września 1939 roku. Gdy przyszli Ruskie, to otworzyli szkołę dla Polaków i zaczęli nas uczyć rosyjskiego. Byłem dobrym uczniem,
więc po dwóch miesiącach przenieśli mnie do 3 klasy. Chodziłem do szkoły w roku 1939, 1940 i 1941, a potem znów wybuchła wojna.
22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki i na tereny nasze dotarli 29 czerwca. Wtedy dla polskich dzieci szkoły były zamknięte. Niemcy okupowali nasze tereny ponad 3 lata, a później znów przyszli Ruskie. Ja „przerosłem naukę”. Byłem przy rodzicach i pomagałem na gospodarstwie.

Ruskie, gdy zajęli nasze tereny, to przez 5 lat nie brali do wojska. Jako pierwszy powołano mój rocznik – 1931, ale my nie chcieliśmy służyć u Ruskich.
Wielu Polaków zastrzelili, a reszta ukrywała się. 10 kwietnia 1951 roku zostałem powołany do odbycia służby wojskowej w Armii Radzieckiej. A mój ojciec służył
w Legionach Polskich. W 1920 roku walczył z bolszewikami. I zawsze mi powtarzał: „- Synu, jesteś Polakiem, nie będziesz służył w sowieckiej armii. Czasy muszą się zmienić”.
Posłuchałem ojca i nie stawiłem się na wezwanie do armii. Postanowiłem się ukrywać. Ludzie mówili, że „Polska przyjdzie na nasze tereny przedwojenne”.

Dnia 16 czerwca 1951 roku, to był czwartek, wstałem rano. Słoneczko pięknie świeciło i był przygruntowy przymrozek. Zieloną trawkę przykrywał biały szron. Stałem z mamą na dworze, bo ojciec leżał chory i rozmyślałem, gdzie pójść.
Mama zapłakała, a ja ruszyłem w drogę.

Nie wiedziałem, co się ze mną stanie.

Ukrywałem się po lasach 8 miesięcy: od 16 kwietnia do 20 grudnia 1951 roku. Rosjanie robili obławy na tzw. dezerterów. Ukrywaliśmy się z kolegami, gdzie się dało: w lasach, stodołach, zbożu. W końcu jednak 22 stycznia 1952 roku zostałem aresztowany. Potraktowany jak dezerter, w imieniu ZSRR otrzymałem wyrok 6 lat pozbawienia wolności.

Pierwszy etap kary rozpoczął się w więzieniu w Wołkowysku, następnie wywieziono mnie do Orszy. Było to więzienie przejściowe. Zwozili tam więźniów ze wszystkich stron. W Orszy przesiedziałem 2 tygodnie. Ci, którzy mieli wyroki od 5 do 10 lat byli przeznaczeni do ciężkiej pracy: w kopalniach, na budowach, przy wyrębach lasów, na kolei, przy budowach kanałów, w tartakach. Po nich przyjeżdżali kupcy.
Wśród tych więźniów byłem ja. Trafiłem do budowy kanału Wołga-Don. Wywieziono nas do obozu roboczego za Stalingrad. Tam mieliśmy kopać kanał i budować śluzy na odcinku Wołga-Don.
Ze Stalingradu jechaliśmy pociągiem. Gdy przybyliśmy na miejsce, to gonili nas szosą 5 kilometrów pieszo. Obóz był na wysokiej górze. Koło obozu stał namiot,
a w nim siedziała starszyzna z obozu i paliły się piecyki – koksowniki. Staliśmy pół dnia na dworze. A tu śnieg i mróz! Pozabierali nam dokumenty, przeliczyli nas,
a potem otworzyli bramę, na której był napis: „Praca daje ci wolność”.
Tam jeszcze orkiestra stała i grała na nasze powitanie.
Kanał kopaliśmy z Donu do Wołgi 113 km, 17 śluz. Ja pracowałem na 6 śluzie. Budowa kanału zaplanowana była na 5 lat, a więźniowie zbudowali go w 3 lata. Obiecali nam, że pójdziemy na wolność jak tylko skończymy budowę. To dodawało nam sił. Pracowaliśmy po 20 godzin dziennie, aby tylko szybciej skończyć.

Późniejsza rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Pod koniec czerwca 1952 roku wywieziono nas w kierunku Dniepropietrowska
do kolejnego obozu. Tam pracowałem jako murarz przy budowie miasta Chmielnicki. W międzyczasie zmarł mój ojciec. Po 3 miesiącach od jego śmierci siostra zawiadomiła mnie o tym w liście. Tata czekał na mój powrót i nie doczekał.

W łagrze było 12 tysięcy ludzi. Gdy wyszła amnestia, to część poszła na wolność – dziesięć i pół tysiąca osób. W obozie zostało jakieś półtora tysiąca ludzi. Wśród nich ja. Nas nie wypuszczali.
Mnie potrzymali do 18 maja 1953 roku. Chodziłem do biura pytać, to mi odpowiadali, że mój paragraf nie podlega pod amnestię. Szykowaliśmy się do wywózki na Syberię, bo mówili nam, że będą łagier likwidować.

18 maja 1953 roku wypuścili mnie z łagru do domu. Pierwsze kroki po powrocie skierowałem na cmentarz, na grób ojca.

6 czerwca 1954 roku ponownie powołany zostałem do służby
w Armii Radzieckiej. Nie było już wyjścia. Musiałem iść. Wtedy zawieźli mnie na Sybir – Półwysep Kolski, miasto Siewieromorsk, niezamarzający port nad Morzem Barentsa. Wraz z innymi zamustrowany byłem na okręcie w stopniu starszego marynarza.
W międzyczasie mój wujek przysłał zaproszenie, aby ściągnąć mnie do Polski.
Dzięki tym staraniom 20 grudnia 1956 roku wróciłem do Moszni. W moim domu rodzinnym mieszkali obcy ludzie, gdyż matka z bratem Czesławem była już w Polsce. Swoje kroki skierowałem do siostry Weroniki, która tu jeszcze mieszkała z mężem i dziećmi. Z nimi spędziłem Wigilię.

23 lutego 1957 roku przyjechałem do Łeby, gdzie nareszcie spotkałem się z matką, siostrą Lonią i bratem Czesławem.

Tu zaczynałem życie od nowa.

Po przyjeździe do Łeby pracowałem na stoczni jako mechanik, a później 13 lat
w Państwowym Gospodarstwie Rybackim.
Tam pracowałem jako mechanik i kierowca. Obsługiwałem spawarkę, tokarkę
i za kowala robiłem. W PGR-ach rybackich skończyłem kursy samochodowe
i motorowe. Zwoziłem rybę motorówką po jeziorze.

W 1970 roku poszedłem na morze, bo tam rybacy lepiej zarabiali.
5 lat pływałem u prywaciarza, a potem zatrudniłem się w „Rybmorze”.
Na morzu pływałem przez 16 lat.
Nie raz nasz kuter się topił, ale z opresji zawsze wychodziłem cało.
Pracowałem jako rybak aż do 1985 roku, do momentu, gdy na morzu miałem stan przedzawałowy. Z morza od razu zawieźli mnie do szpitala do Lęborka, a tam mi lekarz powiedział, że mogę się pożegnać z morzem.

Jak skończyłem z rybołówstwem, to zacząłem uprawiać działkę. Musiałem sobie znaleźć jakieś zajęcie.

Mimo upływu dziesiątek lat od tamtych wydarzeń, często myślami do nich powracam. Wspominam atmosferę ciepła i miłości, których doznałem w domu rodzinnym. Od dziecka wpajano mi prawdy świętej wiary i znaczenie takich wartości jak: Bóg – Honor – Ojczyzna. Dlatego, gdziekolwiek losy mnie zagnały, te wartości dawały mi siłę, aby przetrwać…”

25 czerwca 2011 roku dziadek otrzymał z rąk Ministra Kazimierza Plocke medal za pracę na morzu. Miesiąc później zmarł.

Mieczysław Kijaczko (z lewej) podczas pracy na jez. Łebsko.

Mieczysław Kijaczko (z lewej) podczas pracy na jeziorze Łebsko.