Pani Władzia jest mieszkanką Łeby od 56 lat. Miałam sposobność poznać bliżej ją samą oraz historię jej życia, które nie było usłane różami. Urodzona we wsi Sieruciowce koło Grodna, matka z domu Milewska, ojciec carski gwardzista. Ojca nie pamięta, zmarł gdy miała 2,5 roku. Zostało sześcioro dzieci i obowiązek ich wychowywania spadł na barki jej mamy. Pani Władzia mówi o swojej mamie z szacunkiem i podkreśla, że mama nauczyła ich tylko pracować i modlić się lub modlić się i pracować.
Mając 13 lat odmawiała wszystkie 15 tajemnic Różańca Świętego i właśnie za to dostała piłkę jako nagrodę od księdza. Bieda i ciężkie życie to była ich codzienność, lecz znosili to z pokorą. Przed wywiezieniem do Niemiec dostała od świeckiej siostry medalik Niepokalanego Poczęcia z prośbą, żeby codziennie się modlić. Z dala od rodziny, sama, 15 letnia dziewczyna, przez 3 lata pracowała w niemieckim majątku, ale pamiętała o modlitwie, jednocześnie medalik chronił ją od złego. Jej towarzyszką w majątku była obecna pani Zofia Strzegowska, z którą wspólnie dzieliły swą niedolę. Od listopada 1944 roku rozpoczęła się mordercza trwająca pół roku wędrówka wywiezionych ludzi przez całe Prusy w stronę Gdańska. Koniec stycznia początek lutego byli prowadzeni przez zamarznięty Zalew Wiślany. Masowo ginęli ludzie topiąc się lub zamarzając, tylko silniejsi szli dalej.
Pani Władzia po raz pierwszy od pół roku spała pod dachem dopiero, gdy doszli pod Gdańsk. Przemarznięte, poranione, praktycznie bez skóry nogi próbowała jej leczyć jakaś kobieta, której nie znała, ale była jej wdzięczna za maść i czyste szmatki na obolałe nogi. Wróciła do rodzinnego domu jako 18 letnia panna, zabiedzona, schorowana, ale żywa, co zawdzięczała Opatrzności Bożej i modlitwie w tragicznych chwilach życia.
Chociaż nie brakowało jej konkurentów, wybrała sobie mieszkańca tej samej wsi – Władysława Dzietczyka z A.K. 21 stycznia 1946 r. wzięli ślub w kościele w Nowym Dworze Grodzieńskim. Była tradycyjna biała suknia, uszyta przez jej siostrę z czasz spadochronu, ale nie było przyjęcia weselnego. Pracownicy UB szukali pana Dzietczyka. W porę ostrzeżeni przez księdza musieli uciekać w swoich ślubnych strojach. Przez trzy dni pani Władzia chodziła i spała w tej ślubnej sukni, dopóki mąż nie zorganizował rzeczy do przebrania.
Do Łeby przyjechali w 1946 roku. Nie było im lekko, ale Pani Władzia znalazła trochę czasu na pracę w Caritasie prowadzonym przez siostry zakonne. Oboje małżonkowie byli również chrzestnymi sztandarów i Matek Różańcowych oraz Sodalicji Mariańskiej.
Tu w Łebie kolejno przychodziły na świat ich dzieci: córka Sławomira oraz synowie Wiesław i Zbigniew. Od 11 lat pani Władzia jest wdową. Morze zabrało jej najmłodszego syna Zbigniewa. Pani Władzia doczekała się czwórki wnucząt oraz tyle samo prawnucząt. Pomimo swych przeżyć pozostała osobą pogodną, uśmiechniętą, pogodzoną ze swym losem. Na moje pytanie – czy jeżeli mogłaby cofnąć czas, chciałaby coś zmienić w swoim życiu, bez zastanowienia odpowiedziała – „Nie. Tak było i niech tak będzie”.
Dziękuję jej za to, że chciała się podzielić z czytelnikami swoimi osobistymi przeżyciami, a ja z ciekawością wysłuchałam kolejnej lekcji historii zwykłego człowieka.