Moi rodzice pochodzą z miejscowości Mietniów, małej wioski pod Wieliczką. Rodzice pobrali się w listopadzie 1932 roku. Mama otrzymała od swojego ojca pół hektara ziemi w Śledziejowicach i tam rodzice postanowili zbudować mały dom dla siebie i przyszłej rodziny. Na budowę domu kupili od górali drewno. Wybuchła wojna i utrzymanie rodziny było coraz trudniejsze. Rodzice mieli już dwoje dzieci – w roku 1933 urodziła się Leonarda, a w 1937 na świat przyszedł Edward. Ojciec dostał wezwanie do pracy w kopalni soli w Wieliczce. Tata był z zawodu cieślą, więc skierowano go do budowy urządzeń pod przyszłe hangary lotnicze w kopalni. Utrzymanie domu spadło na barki mamy – Stefanii Kurowskiej. Żeby zarobić pieniądze na zakup żywności, mama hodowała krowę, kozy, kury, gęsi i jakoś udawało się przetrwać trudne czasy. Pomagała sobie trochę szyciem i tak wiązała koniec z końcem. W roku 1940 na świat przyszedł Kaziu, chłopczyk chorowity, który w wieku trzech lat zmarł na czerwonkę. W grudniu 1942 roku urodził się Tadeusz. W domu było więc już troje dzieci. Czasy były trudne, dawało znać o sobie niedożywienie dzieci i właśnie wtedy zachorowała najstarsza córka Lusia. Tata niósł ją na plecach do szpitala w Prokocimiu. Lusia zachorowała na dyfteryt i błonicę. Lekarzom udało się wyprowadzić ją z tej choroby, ale pozostały problemy z nogami i długo nie mogła normalnie chodzić. Później mama powiedziała, że zdrowie i życie swojej córki zawdzięcza opiece Matki Boskiej. Z wdzięczności za opiekę nad nią mama ufundowała poduszkę wotywną, uszytą przez siostry zakonne w Krakowie. Poduszka miała monogram “Maria” i często była noszona podczas procesji w kościele w Łebie.
Tymczasem w kopalni soli Niemcy nadzorowali budowę urządzeń. Robotnicy zaczęli prowadzić działania sabotażowe i udało im się wysadzić w powietrze drewniane pomosty i windy. W odwecie Niemcy zaczęli strzelać do przebywających w podziemiu polskich i żydowskich robotników. Tacie udało się wydostać z kopalni i próbował przedostać się do domu. Niestety został złapany i z dużą grupą mężczyzn zabrany, a właściwie pędzony pod lufami karabinów do miejscowości Bochnia. Z tamtejszego dworca miał być z całą grupą wywieziony do Niemiec. Mamie udało się odnaleźć tatę i za obrączkę, koszyk jajek, ser i chleb “wykupiła” go od jakiegoś starszego Niemca, który pilnował jeńców. Oboje z tatą pod osłoną nocy, przez lasy i pola uprawne, dostali się do domu. Tata przez jakiś czas ukrywał się w piwnicy i tak dotrwał do końca wojny. Tuż po wyzwoleniu Wieliczki (luty 1945) w mieście tym brakowało miejsc pracy, a władze polskie nawoływały do wyjazdów na tzw. ziemie odzyskane. „Za chlebem” ludzie przemieszczali się po całym kraju.
W czerwcu 1945 roku Ludwik Dańda ze swoim pasierbem Franciszkiem Kurowskim wybrali się na „ziemie odzyskane”. Przyjechali na wybrzeże i trafili do Kołobrzegu. Miasto było bardzo zniszczone, same gruzy i zgliszcza. Postanowili więc poszukać innego miejsca. W drodze powrotnej dojechali do stacji Lębork. Tutaj pociąg skończył bieg. Zmęczeni i głodni czekali na pierwszy pociąg, który przyjedzie na stację. Okazało się, że pociąg ten jechał do Łeby. Był czerwiec 1945 roku. Obaj panowie postanowili tutaj zacząć nowy etap życia.
W Łebie była placówka wojsk radzieckich i sprawujący władzę komendant oraz polski burmistrz. Franciszek Kurowski ze swoim ojczymem byli pionierami w pierwszej dwudziestce łebskich osadników. W budynku przy obecnej ul. Powstańców Warszawy mieszkała niemiecka rodzina Rieschke. Tam też były pozostawione archiwa niemieckiego biura pracy (arbeitsamt), stosy makulatury i totalny bałagan. Franciszek Kurowski dostał przydział na jeden pokój, a od 1946 roku, po wysiedleniu rodziny niemieckiej, otrzymał kuchnię i lokal na sklep.
W międzyczasie Ludwik Dańda sprowadził rodzinę z Rożnowej i objął gospodarstwo rolne oraz dom przy ul. 3 Maja (obecnie Nowęcińskiej). Jako inwalida wojny rosyjsko-japońskiej, były pracownik kopalni soli w Wieliczce, człowiek z przedwojennym, średnim wykształceniem, Ludwik Dańda wykorzystując swoje znajomości pomagał pasierbowi w prowadzeniu handlu.
W grudniu 1945 roku do Łeby przyjechała mama – Stefania Kurowska wraz z dziećmi: Lusią, Edwardem i Tadeuszem. Od tego czasu moi rodzice zamieszkali w Łebie już na stałe. Na początku wspólnie prowadzili sklep, ale tata musiał zająć się zaopatrzeniem sklepu w towary. W sklepie można było dostać towary sprowadzane z hurtowni Pana Wójcika z Lęborka oraz między innymi słodycze z firmy „Piasecki” z Krakowa, a także inne potrzebne do życia produkty. Żeby jakoś żyć, mama chowała w stajni dwie krowy, owce, kury, gęsi i kaczki. Mleko oddawała do mleczarni, a w zamian dostawała masło. W domu było “swoje” mleko, jajka, śmietana oraz mięso drobiowe.
Dzieci rozpoczęły naukę w szkole w Łebie. Szkoła mieściła się w budynku przy obecnej ulicy Obrońców Westerplatte. Lusia skończyła tutaj szóstą klasę. Potem opowiadała, że razem z nią w klasie byli uczniowie w różnym wieku i pochodzący z różnych stron kraju. Jedni wrócili z wojska, inni wraz z rodzicami przyjechali z terenów Ukrainy lub Związku Radzieckiego. W Łebie osiedlili się ludzie, którzy szukali tu możliwości do przeżycia tych trudnych, powojennych czasów. Moi rodzice dalej prowadzili sklep, ale w kraju zaczynały się zmiany polityczne i gospodarcze. Coraz trudniej było o towary do sklepu, coraz częściej do prywatnych sklepów nasyłane były kontrole, które kończyły się nakładanymi mandatami za byle co, coraz większe podatki. Wszystkie te działania miały na celu upaństwowienie prywatnej działalności. W 1949 roku mama urodziła córeczkę Dorotę. Dwoje rodziców, czworo dzieci. Mama musiała więcej czasu poświęcać dzieciom. Mimo, że rodzice ciężko pracowali w domu i sklepie, to coraz trudniej było związać koniec z końcem. Koło domu mama założyła mały ogródek i sadziła tam warzywa. Wreszcie na początku 1950 roku tata zamknął sklep. Pozostałe towary ze sklepu chciał sprzedać do innych placówek handlowych, ale się nie udało. Do dzisiejszego dnia na strychu są pozostałości po sklepie (gwoździe, kawałki łańcuchów, śruby, kawałki szarego mydła itp.)
Przez sześć miesięcy tata pozostawał bez pracy. To były czasy działalności PZPR i jeśli nie było się członkiem partii, to bardzo trudno było dostać pracę. Moja najstarsza siostra Lusia dojeżdżała do pracy do Lęborka i do jej obowiązków należało kontrolowanie pracy księgowości w gospodarstwach rolnych. To była trudna praca. Lusia musiała jeździć po różnych wsiach i czasami nie miała dojazdu powrotnego do domu. Po pewnym czasie udało jej się zatrudnić w aptece pani Reiff w Łebie. Pracowała jako księgowa i zaopatrzeniowiec. Tak więc na jej i rodziców barkach spoczywał ciężar utrzymania domu.
Franciszek Kurowski po pół roku dostał pracę kasjera w Prezydium w Łebie. Potem pracował jako dróżnik od nadzoru bezpieczeństwa na torach kolejowych na trasie Łeba-Stęknica. Były to prace doraźne. W końcu tacie udało się zatrudnić w Spółdzielni Pracy i Rybołówstwa Morskiego “ARKA” – baza w Łebie. Tam pracował jako magazynier od maja 1951 roku do sierpnia 1953 roku. Później zmienił się właściciel zakładów i od września 1953 roku zakład nosił nazwę Spółdzielnia Przetwórstwa i Rybołówstwa Morskiego “GRYF” – baza w Łebie. Tata zapisał się do Związków Zawodowych Marynarzy i Portowców. Pracował na stanowisku magazyniera – przyjmował z kutrów rybę i zakwalifikowywał ją do odpowiedniej klasy.
W październiku 1953 roku na świat przyszła córka Małgorzata. W tym czasie tata wydzierżawił od miasta łąkę za kanałem (teren późniejszego INTERKAMPU) i tam wypasane były krowy i owce.
Zakład pracy, w którym pracował tata ponownie zmienił nazwę na “Spółdzielnia Przetwórstwa i Rybołówstwa Morskiego im.10 – lecia PRL” w Łebie. Ta nazwa uległa modyfikacji na “ 25 – lecia PRL” w Łebie, a potem na “RYBMOR”. Tata, po latach doświadczenia, ukończenia kursów i innych szkoleń uzyskał stopień kierownika – magazyniera surowców. W latach sześćdziesiątych starszy brat Tadeusz rozpoczął praktykę na kutrze i został młodszym rybakiem. To był dodatkowy zastrzyk gotówki dla domu. Po latach pracy w Łebie wyjechał do Świnoujścia i rozpoczął pracę w Zakładzie Przetwórstwa Dalekomorskiego jako bosman na m/s TUNEK. Rejsy trwały po pół roku, a połowy odbywały się na Morzu Północnym koło Alaski.
Tymczasem w Łebie powstały fermy zwierząt futerkowych. Tata też założył fermę na łące za kanałem. Dochód z hodowli lisów był wielką loterią. Raz się udało, a drugi raz nie.
Stefania i Franciszek Kurowscy nigdy nie dorobili się majątku, ale ciężko pracując dali swoim dzieciom coś bezcennego – wykształcenie. Każde z ich dzieci pokończyło studia i pracowało na odpowiedzialnych stanowiskach. W 1958 roku mama urodziła bliźniaczki. Niestety jedna z nich (Marysia) umarła po trzech miesiącach na zapalenie opon mózgowych. Druga z bliźniaczek (Marta) ukończyła podstawówkę w Łebie, Technikum Łączności i Telekomunikacji w Gdańsku, a potem wraz z mężem wyjechała do Kanady.
Po latach ciężkiej pracy moi rodzice podupadli na zdrowiu. Tata złożył podanie o przejście na emeryturę i od 30 kwietnia 1977 roku nabył do niej uprawnień. Mama nie miała wypracowanych lat pracy zawodowej, więc nie miała podstaw do uzyskania uprawnień emerytalnych. W zamian za połowę renty rolniczej, rodzice postanowili oddać dzierżawione łąki.
Ciężka praca, nadmiar obowiązków oraz trudne warunki życia spowodowały, że u moich rodziców pojawiły się choroby wieku starczego. Tata dostał rozedmy płuc i niewydolności układu krążenia. Zmarł w szpitalu w Lęborku w dniu 20 stycznia 1990 roku. Mama przeżyła jeszcze siedem lat i po długiej chorobie zmarła 12 lipca 1997 roku.
Oboje moi rodzice byli ludźmi bardzo pracowitymi, uczciwymi i żyjącymi według zasad kościoła katolickiego. Zawsze byli razem. Przeżyli ze sobą pięćdziesiąt lat i 20 września 1983 roku zostali odznaczeni na sesji Miejskiej Rady Narodowej złotymi medalami za długoletnie pożycie małżeńskie.