Łebska droga Anieli Grzybowskiej

Serca wojną poranione odnalazły przystań swoją, założyli nowe gniazda stworzyli ojczyznę małą. Chociaż z falą odpłynęły gorzkie chwile odległych lat w naszej pamięci pozostały bolesne zmagania i trudny czas.

Danuta Szymanowska


Rodzina Puchaczów była jedną z pierwszych ro­dzin, które wiosną 1945 roku przybyły do Łeby. Wiosna była wtedy piękna—wspomina Pani Anie­la Puchacz-Grzybowska — Rodzina nasza zaraz za frontem wędrowała z województwa grodzkie­go. Uciekaliśmy przed Ukraińcami, spalili oni nasz dom, ziemia przestała należeć do Polski. Po dłu­giej i ciężkiej wędrówce z przystankami w Toma­szowie Lubelskim, Oliwie i Wejherowie ojciec zadecydował, że osiedlimy się w Łebie. W Łebie byli jeszcze sami Niemcy, Rosjanie mieli tylko swój punkt i jakąś stację nadawczą tam, gdzie jest obecnie Telekomunikacja, gdzie mieszka pan Kływczuk. Ojciec mój w czasie wojny był dwa lata u Niemców, wiele od nich wycierpiał, dlatego też bał się od razu wybrać jakiś dom w mieście, choć mógł i miał w czym wybierać (w zamian za utra­cony majątek na Wschodzie). Zamieszkaliśmy początkowo przy rosyjskim punkcie, a jak już przybywać zaczęło więcej Polaków, zaczęli zaj­mować domy i gospodarstwa, to i nasza rodzina zapragnęła stabilizacji. Ojciec nie polował na naj­bardziej atrakcyjny i okazały majątek poniemiecki w mieście. Ale —pamiętam — przyjeżdżali tacy, co zajmowali po kilka domów i zwyczajnie szabrowali. My zamieszkaliśmy przy ul. 3 Maja 23 (dop. red.: 3 Maja to pierwsza polska nazwa obecnej ulicy Nowęcińskiej, w komunistycznym międzyczasie zwanej ul. Świerczewskiego, za Niemców zaś Nowodworską).

Była tam jeszcze niemiecka rodzina, jakiś czas żyliśmy razem w jednym domu, dopóki oni nie wyjechali. Byli w porządku, pamiętam, że ra­zem kopaliśmy ziemniaki. W domu raz gotowała mama, a raz Niemka. Gdy wyjeżdżali, ojciec pozwolił im zabrać z domu to, co chcieli i mogli przewieźć. Ja do dzisiaj jako pamiątkę po nich mam drewniany fotel i zegar.

Życie w Łebie siłą rzeczy zaczęło biec no­wym rytmem. W pierwszej tutaj mszy św. uczest­niczyłam w kaplicy u sióstr zakonnych, które zamieszkały przy ul. Brzozowej. Dopóki Niemcy zaj­mowali kościół, modliliśmy się też w starym przedszkolu, następnie zaś w kaplicy urządzonej w obecnym kinie. Należałam do Krucjaty, a później Sodalicji Mariańskiej, ojciec był w radzie parafialnej.

Po ukończeniu szkoły podstawowej w Łe­bie uczyłam się w szkole hotelarskiej w Gdyni. Za mąż wyszłam wcześnie, mając 18 lat. To była wielka miłość, jak Romeo i Julia. Ojciec był prze­ciwny naszemu małżeństwu, planował wcześniej wydać mnie za kogoś innego, ale nie dał rady, nasza miłość była silniejsza. Mąż, gdy go pozna­łam, był w milicji. Po trzech latach małżeństwa zabrali go do więzienia, bo ktoś doniósł, że w cza­sie wojny był w AK. Dwa lata siedział, ja zostałam sama z dwójką małych dzieci. Do dzisiaj przecho­wuję wszystkie jego listy z więzienia, jakie do­stałam (16.XII 52:”Kochana Aniusiu, nie będę mógł być z Wami, życzę jednak, abyś święta spędziła wesoło. Masz jeszcze z kim, z mamą i całą swoją rodziną, i dziećmi, które już będą umilały ten czas swoim kwileniem. Nie martw się o mnie, następ­ne święta spodziewam się, że będziemy spędzać razem, zadowoleni z życia, które będzie nas ota­czać… Zostańcie z Bogiem. Twój mąż Henryk”).

Po powrocie z więzienia mąż już nie był w milicji, poszedł pracować na morzu. Urodziłam razem sześcioro dzieci, dwoje z nich umarło. Mat­ką chrzestną najstarszego syna była Pani Reiffowa. Dzisiaj mam dobre życie, ale doszłam do tegociężką, bardzo ciężką pracą. Mąż pracował na morzu, ja pracowałam w domu, w ogrodzie, na fermie, na budowie, szykowałam i wynajmowa­łam pokoje, prowadziłam stołówkę. Dziwię się dzisiaj sama, skąd miałam takie nadludzkie siły. Prawie sama wybudowałam dom, w latach sie­demdziesiątych, gdy wiadomo, jak się wszystko załatwiało! Ciężko pracowałam. Ale nie żałuję, mam owoce swojej pracy: dzieci wykształcone, mają swoje rodziny, jedna córka mieszka w Łe­bie, do niedawna mieszkał i syn z rodziną, teraz jest w Gdyni. Najstarszy syn i córka żyją w Sta­nach. Mam dziewięcioro wnuków i już jedną prawnuczkę. W czerwcu jedna z wnuczek, miesz­kająca w Anglii, w Łebie będzie brała ślub. Mam czym się cieszyć. Pewnie, nie ukrywam, że kie­dyś myślałam, że moja starość będzie inna. Ale wdzięczna jestem za to, co otrzymałam i co mam. Wiem, że wszystko zawdzięczam Bogu. Miałam szczęście przeżyć wielką miłość.