Czuję się szczęśliwa

Pani Walentyna Jurczuk, chociaż pochodzi z Lubelskiego, czuje się w pełni łebianką. Tutaj – mówi – spędzi­łam większość swojego życia, jego dobrą większość, bo dzieciństwo miałam bardzo trudne.

Jako czteroletnia dziewczynka trafi­łam do szpitala, a stamtąd do Sióstr Służebniczek NMP w Lublinie. Tam skończyłam szkołę powszechną i za­wodową- kroju i szycia. Później praco­wałam u sióstr w szwalni. W czasie wojny, kiedy Niemcy wywozili młode dziewczyny do Niemiec, ja uniknęłam wywózki ze względu na zły stan zdro­wia. W 1940 roku wyjechałam z Lubli­na do Sokołowa Podlaskiego, gdzie u sióstr – również służebniczek – praco­wałam szyjąc ubranka dla dzieci, które wykradano z transportów, ratując ich przed wywózką.

Gdy skończyła się wojna, przyje­chała po mnie matka i zabrała do sie­bie na wieś. Miała już dla mnie narze­czonego, był to wdowiec z córką. Nie bardzo mi się podobał, ale po krótkiej znajomości zostałam jego żoną i matką dla jego córki. Mąż jako repatriant do­stał kartę na tzw. Ziemie Odzyskane. I tak w 1946 roku trafiliśmy do Łeby.

Dostaliśmy przydział na mieszka­nie, które dzieliliśmy na początku z rodziną nie­miecką. Zgodnie żyliśmy, ale oni po półtora roku wy­jechali do Niemiec. Wspo­minam tamte czasy z wiel­kim sentymentem, żyło się jak z najlepszą rodziną. Wszystkie problemy, troski i kłopoty były wspólne, także biesiady z całymi rodzina­mi. A Łeba wyglądała zu­pełnie inaczej niż teraz. Było kilka ulic, a naokoło rosły lasy. Na ulicach stały pompy, z których nosiło się wodę do domów. Pierwsza szkoła była przy ul. Ko­ściuszki (byłe przedszkole), kościół tam, gdzie obecnie kino, lekarz był Niemcem, a porody odbierała aku­szerka. Pamiętam lokale, w których odbywały się zabawy – Morskie Oko, gospoda Pod Rybką, były też i występy śpiewaków.

Chociaż były to czasy bardzo cięż­kie i biedne, to ludzie byli sobie bar­dziej bliscy, otwarci i pomocni. Sąsiad zawsze pomógł sąsiadowi, odwiedzali­śmy się całymi rodzinami, wspólnie się bawiliśmy, wspólnie przeżywaliśmy swoje troski, pamiętaliśmy o swoich urodzinach, imieninach, chrzcinach, jeszcze teraz przychodzą do mnie na urodziny córki sąsiadów (rodzice już nie żyją).

Teraz już nie ma tej dawnej atmosfery, ludzie ciągle są zajęci swoimi sprawa­mi, nie mają czasu na przyjaźnie i są­siedzkie, wspólne przebywanie. Tego bardzo mi brakuje.

Chociaż od dwudziestu lat jestem wdową to czuję się szczęśliwa, zaw­sze blisko Boga i Kościoła. Miałam udane życie rodzinne, dzieci i wnuki, z których się cieszę. Mieszkam obecnie z najmłodszym synem, synową i uko­chanymi wnukami Wojtkiem i Asią a także ze śliczną, malutką psinąTiną.