Dziadek Labuda

W cieplutkiej kuchni, pijąc poranną kawę poznałam życie wyjątkowego człowieka. Dziadkiem nazywają pana Labudę wszyscy od chwili, gdy w 1967 przyjechał z ro­dziną do Łeby.

Brunon Labuda urodził się 06. 02. 1910 r. w Wej­herowie. Pochodzi z rodziny wielodzietnej. Był najstar­szy z pięciorga rodzeństwa. Rodzice pana Labudy często przeprowadzali się. Mieszkali m.in. w Nowej Hu­cie, pod Luzinem.

Jako młodzieniec pan Brunon należał do związku strzeleckiego, dzięki czemu wstąpił do szkoły oficer­skiej w Grudziądzu. Po jej ukończeniu otrzymał stopień kaprala. Dobra szkoła jak na czasy, w których przyszło Dziadkowi żyć… Zbliżała się wojna. Pan Brunon brał czynny udział w walkach. Zapytałam czy nie miał oporów moralnych strzelając do ludzi. Dzia­dek rzeki: „Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi” i tym twierdzeniem kierował się do końca wojny. Wiele razy czuł oddech śmierci na plecach…Pewnego dnia Dzia­dek, dowodząc swoim oddziałem został otoczony przez Niemców. W momencie wydania rozkazu „Ognia!” je­den z żołnierzy odmówił wykonania rozkazu. Pan Bru­non chwycił wówczas za broń i z pozostałymi bronił się do chwili wycofania wroga.

Innym razem Dziadek stanął „oko w oko” z nie­mieckim czołgiem. Wiedział, że jeśli nie ucieknie to zginie. Stał wtedy na środku drogi, balia czołgu długo kręciła się, w końcu zatrzymała się wycelowana prosto w Dziadka. Szybko podjął decyzję ucieczki. Jednym su­sem przeskoczył rów oddzielający drogę od lasu. Z czoł­gu posypały się strzały. Czuł, że dostał, ale cały czas żył, nic go nie bolało. Kiedy był już bezpieczny, zauważył w płaszczu dziurę. Okazało się, że w momencie skoku zrobił rozkrok, kula przeszła między nogami.

W 1941 r., dokładnie w Nowy Rok, zawarł mał­żeństwo z Otylią, koleżanką ze szkoły. Życiem rodzin­nym pan Labuda nie nacieszył się długo. W roku 1942, zaraz po narodzinach pierwszej córki, został wywiezio­ny do pracy przymusowej na wyspę Jersey (Wyspy Normandzkie w Kanale La Manche). Musiał odbyć karę, gdyż odmówił wstąpienia do wojska niemieckiego. Wywieziono go w tym, w czym stał. Pan Brunon prze­bywał na wyspie siedem miesięcy. Pracował tam jako kowal, przy budowie umocnień, na kolei. Wyżywienie było nędzne: buraki i brukiew. Co prawda żona przysy­łała mu paczki żywnościowe, ale były wówczas surowe przepisy mówiące, że paczka żywnościowa musi mieć wagę 100 g. Dziadek jednak nie poddawał się. Zna świet­nie język niemiecki i dzięki temu udało mu się załatwić urlop. Pojechał do rodziny. Oczywiście już nie wrócił. Żandarmeria często szukała Brunona w domu. Ten jed­nak sprytnie ukrywał się na strychu. Miał schowek mię­dzy dachówkami a ścianą. Ukrywał się jeszcze dwa lata.

W roku 1945 ujawnił się i z rodziną wyprowadził się do Świetlina. Pracował przez jakiś czas w gazowni w Wejherowie, a potem prowadził gospodarstwo do 1967 r. W tym samym roku państwo Labuda zakupili działkę w Łebie przy ulicy Derdowskiego. Dom budo­wała cała rodzina. Dzieci nosiły cegły i pomagały ojcu w budowie. W Łebie Dziadek imał się różnych zajęć m.in. pracował w kółkach rolniczych, potem jako dozorca.

W lutym 2001 r. pan Brunon otrzymał od Prezy­denta Rzeczypospolitej Polskiej list następującej treści: „Siły zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej i Prezydent mia­nują nie będącego w czynnej służbie wojskowej kapra­la Brunona Labuda na stopień Podporucznika”. Dziadek otrzymał w swoim życiu wiele odznaczeń i medali: Srebrny Krzyż Zasługi, Medal Zasłużonym Ziemi Wejherowskiej i wiele innych.

Pan Labuda ma bardzo liczną rodzinę. Wychował pięcioro dzieci, doczekał się dwanaściorga wnucząt, a prawnucząt ma już dwudziestkę.

Dziadek to człowiek bardzo religijny. Nigdy nie zapomina o modlitwie, z modlitwą na ustach napierał na wroga broniąc swojej i naszej wolności. Jako mieszkańcy Łeby jesteśmy dumni z takiego człon­ka naszej małej społeczności.