Urodziłam się w Pruszynie, pow. Równe na Wołyniu. Rodzice razem z babcią prowadzili gospodarstwo rolne o pow. 10 ha. Płody z tego gospodarstwa (mięso, warzywa, owoce oraz ryby z własnego stawu) ojciec sprzedawał na targu w Tuczynie.
W szkole podstawowej aż do III klasy wszystkie przedmioty wykładane były w języku polskim. Po zajęciu tych ziem przez wojska radzieckie nauka odbywała się w języku rosyjskim. Po napaści Niemiec na ZSRR w szkole wprowadzono język ukraiński oraz język niemiecki dwie godziny w tygodniu. Polacy nigdy nie pogodzili się z taką decyzją napastnika. Wielu polskich nauczycieli prowadziło tajne komplety nauczania w ojczystym języku. Komplet liczył 3 – 4 osoby, a nauka odbywała się raz w tygodniu, za każdym razem w innym domu. Taka ilość osób w komplecie oraz zmiana domu stanowiły kamuflaż przed wpadkami, chociaż i tak się one zdarzały. Moi rodzice, babcia, sąsiedzi, znajomi mocno wierzyli, że po wojnie te ziemie i tak będą polskie. A nas dzieci rozpierała wewnętrzna radość, że chociaż potajemnie, ale możemy uczyć się po polsku.
W 1943 r. bandy UPA zaczęły mordować polską ludność. Moja rodzina uciekła do Równego, a babcia uparła się, żeby zostać i pilnować gospodarstwa. Babcia twierdziła, że staruszki nie ruszą, a jednak nie uszanowali siwej głowy. Gospodarstwo zostało rozgrabione doszczętnie, pozostały tylko zabudowania. A moja rodzina nigdy na tą ziemię nie wróciła.
W Równem Niemcy urządzali łapanki na uciekinierów. Mama była z czwórką dzieci i tylko to uratowało nas przed wywózką na roboty do Niemiec. Mama otrzymała pracę w szpitalu wojskowym w kuchni, a szesnastoletni brat ciężko pracował przy wyładunku żywności. Przyznano nam pokój, bez pieca i bez kuchni. Brat wstawił do pokoju „kozę”, węgiel zbieraliśmy na stacji kolejowej.
Kiedy w styczniu 1944 r. front radziecki zaczął się zbliżać, Niemcy ewakuowali szpital (wraz z personelem) do Chełma Lubelskiego, a po trzech miesiącach dalej, do miasta Sabatka w Jugosławii. We wrześniu szpital został pospiesznie zwinięty i konwój ruszył do Niemiec. Wiele rodzin, w tym i nasza, zostało w Sabatce. Policja jugosłowiańska internowała nas – najpierw do obozu w Budapeszcie (Węgry), później do obozu w Komarom. Opiekun grupy, w której byliśmy, zabrał naszą rodzinę do pracy w gospodarstwie rolnym swoich rodziców we wsi Imeli. Tam pracowaliśmy do maja 1945 r.
Po wyzwoleniu wróciliśmy do Ojczyzny, do wsi Kałduny w woj. łódzkim (rodzinne strony mojego ojca). Z Kałdun pieszo uczęszczałam codziennie do Bełchatowa (6 km), do wieczorówki, aby ukończyć szkołę podstawową. W 1947 r. byłam w Piotrkowie Trybunalskim na kursie przygotowawczym do pracy w przedszkolu, natomiast Liceum Pedagogiczne Wychowawczyń Przedszkola ukończyłam później w Gdańsku Wrzeszczu.
Z Łebą związałam swoje losy od 30.04.1948 r. Pierwszą pracę podjęłam w Centrali Rybnej (późniejszy „Rybmor”), następnie w 1949 r. pracowałam jako wychowawczyni w dziecińcu w Łebieńcu. W tym samym roku wyszłam za mąż za Józefa Hadrysiaka. W 1950 r. Powiatowa Rada Narodowa w Lęborku mianowała mnie wychowawczynią przedszkola w Łebie. W trakcie tej pracy ukończyłam Studium Przedmiotowo – Metodyczne w Gdańsku. Swojej pracy poświęciłam 35 lat. Ziściło się marzenie z okresu mojego dzieciństwa. Pracowałam zgodnie z najlepszą swoją wiedzą i zaangażowaniem.
Moje wysiłki na rzecz najmłodszych zostały dostrzeżone i uhonorowane Złotym Krzyżem Zasługi za 25-lecie pracy pedagogicznej, nagrodami ministra oświaty, kuratora oświaty i wychowania i władz miejscowych. Dnia 8 lipca 2002 r. Rada Miejska w Łebie przyznała mi swoje honorowe wyróżnienie „za serce i troskę, z jaką poświęciła się Pani najmłodszym mieszkańcom naszego miasta”. Ucieszyło mnie to, a jednocześnie uskrzydliło.
Często przeglądam fotografie przedszkolne i rodzinne. Wielu moich wychowanków założyło rodziny i mieszka w Łebie, inni natomiast w różnych zakątkach .kraju. Czasami sięgam po list od Prezydenta RP z dnia 20.07.1999 r., który informuje mnie, że wraz z mężem odznaczeni zostaliśmy Medalem za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Spoglądam na dyplom „Dostojnym Jubilatom w 50. rocznicę ślubu od Burmistrza Łeby z dnia 27.12.1999 r. Cieszę się, że mój mąż doczekał tych wszystkich radosnych i wzruszających chwil. Wychowaliśmy troje dzieci, doczekaliśmy się czworo wnuków i dwoje prawnuków. W czerwcu minie trzecia rocznica śmierci mojego męża. Smutek i żal noszę w sercu, a żyć trzeba, bo jest to jedyny i niepowtarzalny dar, który otrzymał każdy człowiek.
Mimo 73 lat jestem osobą pogodną. Lubię czytać, uwielbiam spacerować nad morzem. Odwiedzam znajomych i córki, które również zachodzą do mnie, aby mi pomóc w różnych sprawach i miło ze mną pogawędzić. Należę do zespołu „Jantarki”, daje mi to wiele satysfakcji, a serce przepełnia radość, że jestem z ludźmi i dla nich śpiewam. Na zakończenie tego spotkania dedykuję więc łebianom fragment piosenki z repertuaru „Jantarek”(autorstwa Hanny Stoltman):
Nie trzeba szukać miast piękniejszych nad naszą Łebę. Nie trzeba szukać traw, bielszego piasku nad brzegiem…