Leontyna, Paweł Żarscy z córką Janiną - rok 1947

Mieszkać nad morzem… Paweł i Leontyna Żarscy

Nazywam się Janina Markiewicz i jestem starszą córką Żarskich. Niestety, moi Rodzice już nie żyją, ale zawsze czuli się przede wszystkim łebianami i dlatego pozwolę sobie napisać kilka zdań o ich losach i życiu. A ponieważ i ja przybyłam z nimi do Łeby, tutaj spędziłam dzieciństwo i wczesną młodość, dlatego również dorzucę co nieco moich wspomnień.

Mój Tato pochodził z Kresów, dzisiejsza Białoruś miejscowość Krzywicze, rejon miadzielski, obwód Mińsk. Jego rodzice posiadali spore gospodarstwo rolne, w którego prowadzenie i utrzymanie zaangażowana była cała rodzina, jak to zwyczajowo bywało. Po skończeniu szkoły podstawowej, kiedy jego rodzice zorientowali się o zainteresowaniach syna Pawła i jego smykałce do rzemiosła, techniki, umożliwili jemu naukę kowalstwa, którą zakończył sukcesem zdobywając pełne uprawnienia do wykonywania zawodu kowala. Za kowalem poszło zdobywanie innych umiejętności jak ślusarstwo i mechanika – naprawy i prowadzenie pojazdów mechanicznych. Mając umiejętność wykonywania tych profesji bez problemu znalazł miejsca pracy w okolicznych majątkach ziemskich. W 1938r. otrzymał wezwanie do służby wojskowej. Służył w Modlinie w wojskach saperskich. Był jednym z najlepszych strzelców wyborowych w pułku. We wrześniu 1939r. po upadku Twierdzy Modlin dostał się do niewoli niemieckiej, skąd po zwolnieniu wrócił w swoje rodzinne strony.

Były to bardzo trudne lata, wojna, okupacja. Tato pracując i mając doskonałe rozeznanie w terenie, jednocześnie współdziałał z oddziałami partyzanckimi walczącymi z najeźdźcą. Panował strach, głód, choroby – tyfus, jednocześnie życie toczyło się dalej. Młodzi, którym los oszczędził śmierci, wywózki, poznawali się i zawierali związki małżeńskie.

Tato poznał Leontynę Odorską, przyszłą żonę, w odległej o kilka kilometrów miejscowości. Dołhinów, rejon wilejski, obwód Mińsk – dziś Białoruś. Jej rodzice pracowali na gospodarstwie rolnym, a ojciec dodatkowo zajmował się krawiectwem. Mama skończyła szkole podstawową w Dołhinowie, potem praktykowała w zakładzie krawieckim.

Znajomość młodych zaowocowała związkiem małżeńskim w lutym 1943r. Przetrwali razem. Skończyła się wojna, we wrześniu 1945r. urodziła się im córka Janina, to znaczy ja. Otworzyła się możliwość wyjazdu do Polski, z której oczywiście skorzystali. Nie była to taka prosta sprawa. NKWD zadawało szereg pytań. Nie „taka” odpowiedź mogła być powodem wyjazdu nie na Zachód, a na Wschód. Udało się. W maju 1946r. Rodzice wyruszyli z transportem, zostawiając rodzinę i cały majątek – kuźnię, dom. Jechali w nieznane. W wagonie, z małym dzieckiem, dobytkiem i krową Krasulą. Ta krowa zajmowała w naszym życiu poczesne miejsce, nie tylko żywiła, ale także jej mleko było towarem wymiennym, co wówczas miało bardzo istotne znaczenie.

Marzeniem Mojej Mamy zawsze było MIESZKAĆ NAD MORZEM. Toteż nie skusiły jej żadne namowy do zamieszkania w jakiejkolwiek miejscowości pojawiającej się na trasie. Po krótkim pobycie w Lęborku Rodzice przybyli do ŁEBY w 1947r. Początkowo zamieszkaliśmy przy ulicy Powstańców Warszawy, w części bliźniaczego domku w sąsiedztwie Pana Miakisza. Dość szybko przeprowadziliśmy się na ul. Grunwaldzką nr 4. Przy ulicy Powstańców Warszawy Tato prowadził zakład kowalski (przywiózł swoje narzędzia i kowadło). Kuźnia tętniła życiem. Kiedy jednak zaproponowano Jemu pracę kierowcy w Centrali Rybnej, trudno było nie skorzystać z takiej propozycji młodemu człowiekowi, tym bardziej, że ten rodzaj pracy był jego pasją.

I tak jako kierowca Paweł Żarski przepracował w Łebie do emerytury. Po Centrali Rybnej była Spółdzielni Pracy im. X- lecia PRL, późniejszy RYBMOR. Jeździł różnymi ciężarowymi samochodami, a w ostatnich latach samochodem chłodnią. On czuł te samochody i miał do nich serce. Nigdy nie spowodował żadnych kolizji; nie pamiętam aby cokolwiek, nawet choroba, przeszkodziła mu w wykonywaniu pracy. Przenosząc to na dzisiejsze określenie, zawsze był dyspozycyjny. Najważniejsze było „Trzeba wieźć rybę, bo się zepsuje!”.

Rodzice byli, jak się to wtedy określało, chłoporobotnikami, tak jak zresztą wielu łebian. Mieliśmy gospodarstwo rolne, inwentarz, którym zajmowała się głównie Mama, prowadząc jednocześnie dom. Tato zawsze Ją wspomagał w miarę możliwości. Jednocześnie bardzo dbał o estetykę i stan techniczny naszego domu (z 1905r.), jak również zabudowań. Regularnie remontował, wprowadzał zmiany, ulepszenia jak centralne ogrzewanie, łazienka. Wszędzie musiał być ład i porządek.

W 1955r. w łebskiej porodówce urodziła się moja siostra Wanda, która aktualnie ze swoją rodziną mieszka za granicą. Dodatkowo, jak i pozostali mieszkańcy, latem wynajmowaliśmy pokoje dla wczasowiczów. W tamtych latach przyjeżdżali na wakacje różni ludzie, ale wielu z nich to były osoby teatru, kina, przedwojenna inteligencja. W naszym małym miasteczku pojawiał się barwny świat mody, szyku, a przodowali w tym głównie warszawiacy. Warunki ich pobytu w większości były, mówiąc oględnie, niezbyt komfortowe. Jednak nikt nie zwracał uwagi np. na brak łazienki. Wystarczyła miska do mycia, kąpało się w morzu. Te niedogodności rekompensowały wspaniałe atrakcje! Powietrze przepełnione jodem, zapach lasów sosnowych, dwa piękne jeziora Łebsko i Sarbsko, wspaniałe świeże ryby (węgorze, łososie), potańcówki przy muzyce z głośnika, czyste, szerokie, nieprzeludnione plaże, ruchome wydmy, wyrzutnie V1 i V2. Nie było wtedy żadnych szlaków czy zakazu wstępu, chyba, że był to teren wojskowy.

Z Łeby wczasowicze wywozili nie tylko miłe wspomnienia, piękną opaleniznę (wtedy bardzo na czasie), ale i pamiątki w sensie dosłownym, zakupione u łebskich artystek – plastyczek. Pani Dzikowska robiła z szyszek różnych wielkości i kształtu oraz z gipsu przeróżne postacie, jak np. Baba Jaga na miotle, rybak z siecią pełną ryb. Pani Sipowicz z ości rybich, skrzeli i gipsu tworzyła palmy kokosowe, przeróżne rośliny. Te panie sprzedawały swoje dzieła nie tylko w Łebie, wysyłały je również w Polskę.

Moi Rodzice będąc młodymi ludźmi, znajdowali parę wolnych chwil na spotkania ze swoimi znajomymi, razem spacerowali nad ukochane morze. Przeżyli wojnę i cieszyli się życiem na miarę swoich możliwości i warunków. Bawili się na zabawach ludowych, na chrzcinach, weselach, sylwestrach. Jednak najatrakcyjniejsze i niezapomniane były dansingi w „Morskim Oku”! Teraz ktoś z perspektywy minionych lat mógłby nazwać je tancbudą, ale nie ja. W tamtych czasach to był lokal pierwsze kategorii!

Innymi miejscami spotkań towarzyskich łebian sprzed lat, zwłaszcza panów, był lokal pani Rybackiej k. mostu na kanale, Gospoda „Mewa”, potem „Perełka”, „Bar Różowy” przy ul. Kościuszki. Jak było w środku – nie wiem, to była sprawa dorosłych, ale kiedy były otwarte okna, na zewnątrz słyszało się głośne dyskusje i nie tylko. Ale czy teraz jest inaczej?

Nie ominęło naszej rodziny, tak jak i większości mieszkańców Łeby, szaleństwo prowadzenia ferm zwierząt futerkowych. Wszyscy ciężko przy tym pracowali, ale był popyt, podaż nadążała i to się opłacało. Każdy mieszkaniec w jakiś sposób doskonalił ten proces hodowli. Skonstruowana przez Ojca kościarka wzbudzała zachwyt zainteresowanych. To była wielka, napędzana mocnym silnikiem niby maszynka do mielenia mięsa, w której wszystko, włącznie z kośćmi, kruszyło się na miazgę. Ułatwiała przygotowanie paszy.

Muszę wspomnieć jeszcze o takim miejscu w Łebie jak miejska łaźnia. Miała dla mnie urok dzisiejszego spa. Mieściła się w lasku w pobliżu słynnego dziś Neptuna. Mieszkańcy, którzy nie mieli prawdziwych łazienek, korzystając z talonów z „X-lecia” lub za odpłatnością, zażywali kąpieli w wannach w pojedynczych pokojach. Z prysznica korzystali głównie żołnierze. Były tam nawet spore kolejki, szczególnie zimą, ale czekający czas umilali sobie pogawędkami. Taki rodzaj życia towarzyskiego. O czystość dbała, i to skrupulatnie, pani Bielecka, mieszkająca wówczas na ul. 1-go Maja.

Wielką atrakcję stanowiły w Łebie sezonowe rozgrywki piłkarskie. Istniał klub sportowy „Start”. Zawodnicy rozgrywali mecze w niedziele, w Łebie lub na wyjeździe. Boisko – stadion nieogrodzony – zlokalizowany był przy ul. Westerplatte i Brzozowej, w pobliżu szkoły podstawowej. Tam odbywały się również lekcje wychowania fizycznego uczniów szkoły podstawowej, przy stosownej pogodzie. Oczywiście były dwie bramki, po bokach drewniane ławki dla publiczności, murawa była raczej średniej jakości, wydeptana przez uczniów skracających sobie drogę do szkoły. Na czas meczu wyznaczano pole – białe linie (chyba wapnem). No i zaczynało się! Kibice rezygnowali ze spaceru niedzielnego, było trochę przypadkowych osób, gapiów i my dzieciaki szkolne. Zasady gry w sumie dla wielu nie były znane. Najważniejsze, aby strzelić bramkę lub obronić swoją. Bramkarzem łebskiej drużyny, który pozostał w mojej pamięci był Antoni Miska. Jakże zaciekle bronił naszej bramki!! Największym kibicem i fanem drużyny była jego mama pani Miskowa. Wśród różnych okrzyków zachęty dominował jej doping: „Antoś, staraj się, bo nie dostaniesz obiadu!!”. Czy po takich słowach Łeba mogła przegrać?!

Jako dziecko chodziłam do przedszkola. Dzięki wychowawczyniom zawsze czułam się tam doskonale. To była atrakcja, zabawa, a nie konieczność przeczekania kilku godzin. Moja szkoła podstawowa mieściła się w starym budynku przy ul. Westerplatte. Warunki lokalowe były kiepskie – brak sali gimnastycznej, wychodek na podwórku, piece (nie za ciepło), oliwione podłogi, ale za to jacy nauczyciele! Małżeństwo Żaków, Mocarskich, wychowawczyni mojej I klasy pani Kozieczyńska, pani Hila, pani Feszak. Osoby, które potrafiły zainteresować, nauczyć. W sali kina „Rybak” na akademiach organizowanych na okoliczność świat państwowych, w części artystycznej uczniowie naszej szkoły, w tym i ja, dawali popisy recytacji wierszy, prozy czy też śpiewania.

Drugim ośrodkiem kultury w tych latach była salka parafialna przy kościele. Tutaj zawsze, poza nauką religii, przygotowywane były coroczne jasełka. Siostra Scholastyka uczyła nas wierszyków, piosenek, stroje wykonywało się sposobem domowym. Wszyscy czuliśmy się artystami!

Oczywiście korzystałam z biblioteki miejskiej. Pani Okenczyc potrafiła znaleźć ciekawą książkę, czy potrzebną lekturę. Terminu zwrotu zawsze się przestrzegało! Klubo-kawiarnia, naprzeciw biblioteki, stanowiła również miejsce spotkań. Tutaj kupowano prasę, pocztówki, papierosy itp., chyba grało się w karty i gry, no i prowadzono rozmowy przy kawie. Ta była obowiązkowo mielona i podawana w szklance.

„Czytelnik” – to był tak nazywany potocznie pierwszy sklep papierniczo – książkowo – sportowy na rogu Kościuszki i ulicy idącej od dworca kolejowego. Tutaj kupiłam wydanie „Pana Tadeusza” i „Krzyżaków”. Do dzisiaj mam w oczach całą ścianę zawieszoną pięknymi obrazami marynistycznymi, które długo szukały nabywcy. Sądzę, że były to między innymi obrazy Mokwy, Suchanka. Jednak wówczas potrzeby moich Rodziców było bardziej przyziemne i trudniej było inwestować w takie dobra. Pewnie cieszą one dziś inne oczy.

Sporty zimowe „uprawiałam” tak, jak i inne dzieci. W zależności od dyscypliny: łyżwiarstwo na zamarzniętym Czarnym Stawku, zjazdy na sankach lub na nartach odbywały się na Małpedynie. Tak nazywała się duża wydma za Neptunem w okolicy dawnej strażnicy czy punktu obserwacyjnego wojska.

Atrakcje to oczywiście lody, bo co może sprawić dzieciom większą radość? Czekało się na nie prawie do połowy czerwca, kiedy pojawiali się pierwsi wczasowicze w znaczącej liczbie. Wtedy taka wyrazista brunetka z upiętymi włosami, “Pani Spod Kasztanów” (tak się potocznie mówiło), mieszkająca w pobliżu parku i kina Rybak, wyjeżdżała ze swoim lodowym wózkiem. Lody były tylko śmietankowe czy może waniliowe, w wafelku od góry i od dołu, jedna gałka za 1zł. Biegaliśmy po nie po kilka razy. Do dzisiaj nie jem lodów o tym smaku, najadłam się ich do końca życia, łakomstwo ma swoją cenę.

Podstawowym środkiem lokomocji był wówczas w Łebie rower. Jeździło się nim prawie wszędzie, jako małe dziecko z mamą na bagażniku, a potem już indywidualnie. Dalsze wyprawy to trasa na tzw. V-kę (wyrzutnię) za Rąbką, na borówki, zielonki, żurawiny. Tylko do kina RYBAK, kościoła, szkoły chodziło się pieszo.

Te moje wspomnienia dotyczą okresu głównie do roku 1960, potem już uczęszczałam do ogólniaka w Lęborku i w zasadzie na życie towarzyskie pozostawały wakacje, w wolnych chwilach po wypełnieniu zadań domowych. Po ukończeniu szkoły średniej wyjechałam do Gdańska. Tutaj skończyłam studia, pracowałam, wyszłam za mąż (ślub brałam w Łebie); mam córkę, która jest lekarzem. Jestem już na emeryturze.

Tato zmarł w 1992r. Wkrótce po Jego śmierci Mama w 1995 r. opuściła swoje miejsce nad morzem – Łebę – i przeniosła się do Gdańska. Zmarła w 2010 r. mając 90 lat.

Gdańsk to piękne miasto, z którym jestem związana. Ale na dźwięk słowa „ŁEBA” serce zawsze bije mi szybciej, budzą się emocje, wspomnienia, wraca urok dzieciństwa, młodości, znajome twarze, znajome miejsca pojawiają się przed oczami, słyszę jesienny szum morza.

Janina Markiewicz z domu Żarska