Moja mama Zofia Truskawa z domu Radyk urodziła się w małej wiosce Tamanowice nieopodal Lwowa. Była najstarszym dzieckiem w rodzinie. Ojciec Grzegorz był fryzjerem, a mama Józefa z domu Żółkiewicz zajmowała się domem i dziećmi. W wiosce żyli Polacy i Ukraińcy, we wsi był kościół katolicki, cerkiew, szkoła powszechna i poczta. Pop przyjeżdżał na msze w święta, w dni powszednie cerkiew była pusta.
Kiedy ukończyła 9 lat umarła jej mama, najmłodsza siostra Hanna miała wówczas 3 lata. Po dwóch latach od śmierci matki ojciec powtórnie się ożenił z Anną Budakowską. Z tego związku urodziły się moje ciocie Janina i Teodora – zwana przez wszystkich Dorką. We wsi swoją posiadłość miał hrabia Drohojowski, mieszkał tam ze swoją żoną i synem. Wieś była spokojną osadą, mieszkańcy pracowali na swojej ziemi i często wynajmowali się do prac u hrabiego. Ze wspomnień mojej mamy rysuje się obraz tej ziemiańskiej rodziny, ludzi przyzwoitych, pomagających i życzliwych. Ojciec mojej mamy ze względu na swoją profesję często bywał w domu hrabiego.
Kiedy mama skończyła 16 lat wybuchła wojna. W tym czasie 11 września urodziła się najmłodsza siostra mojej mamy Teodora (żyjąca do dziś we Lwowie). Jak wspomina, wrzesień 1939 roku był bardzo upalny i bezdeszczowy, zaczął się rok szkolny, ale wszyscy byli pełni niepokoju… Ojciec 4 września został zaciągnięty do wojska, wszyscy wiedzieli, że dzieje się coś niedobrego, szczególnie rodzice i ludzie starsi. Ojciec wrócił po tygodniu. .
Walki trwały; około 17 września z Przemyśla nadciągnęło polskie wojsko, ostatni tabor, wojsko osierocone, nie bardzo wiedzące, w którym kierunku jechać, na koniach, furmankach, zmęczeni, głodni, pełni niepokoju. Jedni postanowili kierować się na wschód do Rosjan, inni chcieli wrócić do swoich rodzin i domów. Mama pamięta pożegnanie flagi polskiej i wielki smutek nie tylko żołnierzy, ale i mieszkańców.
17 września Niemcy zbombardowali wioskę, rodzina mojej mamy musiała uciekać z domu. Mama trzymająca na rękach kilkudniową siostrę, w pewnym momencie ją upuściła, dziecko zleciało do dołu po bombie, nie wiedziała, czy przeżyło. Tą tragiczną wiadomością podzieliła się z matką. Ta odrzekła: najważniejsze, że ochrzczone. Teodora przeżyła!
Ich rodzinny dom został zniszczony. Ojciec postawił prowizoryczny budynek, a po jakimś czasie wraz z moją mamą postawili nowy dom. Hrabia odjeżdżając na wojnę podarował mojemu dziadkowi krowę, bardzo wówczas ważną “istotę” w życiu każdej rodziny. Hrabia nigdy nie powrócił, nie powróciła też jego rodzina. Trudno dzisiaj sprecyzować ich losy, zapewne w dobie Internetu można byłoby się pokusić o znalezienie śladu rodziny Drohojowskich.
Kiedy do wioski weszli Niemcy, mieszkańcy Tamanowic – Ukraińcy – wywiesili napis w języku ukraińskim i niemieckim „Witamy Gości”. W roku 1940 do wioski wtargnęło wojsko rosyjskie i stacjonowało do kwietnia 1940 roku. Życie toczyło się w miarę normalnie.
Strach przed wywiezieniem na roboty do Niemiec spowodował, że kiedy moja mama skończyła 18 lat, zapadła decyzja, że pojedzie do rodziny do Krakowa, tam żyli brat i siostra jej biologicznej matki. Całą okupację bez dokumentów i meldunku przemieszkiwała raz u swojej ciotki Anieli, raz u wujka Jana. Ciotka Aniela była handlarką na rynku w Krakowie, wujek zaś ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, był poszukiwany za konspirację i był na liście osób do rozstrzelania. Pomimo tak trudnej sytuacji, wręcz patowej, nie patrząc na grożące jej niebezpieczeństwo podjęła pracę jako pomoc domowa u polskich lekarzy, znajomych rodziny sprzed wojny. Codziennie tramwajem przejeżdżała przez getto. Któregoś dnia została złapana w łapance, którą często organizowały niemieckie władze. Lekarz, u którego pracowała, miał dość dobre kontakty z wysoko postawionymi urzędnikami niemieckimi. Udało mu się „wyciągnąć” moją mamę. Jak to zrobił, nie wiadomo, zapewne miał dość duże znajomości. Z tego co pamięta moja mama, nazywał się Rychlicki. W tym czasie jako młoda dziewczyna nie przywiązywała wagi do koligacji i znajomości, tak to bywa w młodzieńczym wieku. Mama pamięta też, jak z getta od czasu do czasu przychodziła do domu jej wuja mała 12–letnia Żydówka, która dostawała od rodziny Żółkiewiczów jedzenie. Trudniła się też handlem pomiędzy murami. Pewnego dnia nie przyszła… Wszyscy w domu nazywali ją Marysia, a jak miała naprawdę na imię nikt już nie odpowie na to pytanie.
Po wojnie kolega wujka Janka zaproponował mamie pracę w Jedlinie Zdroju, przejął tam bowiem restaurację i zatrudnił ją jako bufetową. Mama była czwartą Polką w tej miejscowości, reszta mieszkańców to byli Niemcy. Po dwóch latach restauracje ze względu zapewne na różne okoliczności została zamknięta. Mama jednak pozostała w Jedlinie Zdroju zatrudniając się w szwalni. Tam poznała mojego ojca Brunona w dość przypadkowej sytuacji. Padał deszcz, on szedł ze swoją najmłodszą siostrą i nie miał parasolki, mama szła z koleżanką i oczywiście parasol miała, więc grzecznie spytał, czy nie mógłby się pod ten parasol się schować. I tak to się zaczęło…
Tata pracował wówczas jako magazynier w fabryce izolatorów, ale tak bardzo chciał powrócić do swojego zawodu – mleczarza – że po staraniach dostał na “pierwszy ogień” przeniesienie do Szczecina.
Los na końcu wskazał im Łebę. Oboje z tatą nie planowali, że tutaj pozostaną. Wiele atrakcyjnych domów było pustych, wielu Niemców spakowało swój dobytek i wyjechało do Niemiec. Rodzice wybrali małe mieszkanko na poddaszu przy ulicy Derdowskiego sądząc, że zbyt długo tutaj nie zostaną.
Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc zasiedlili się tutaj na dobre. Łeba była małym, cichutkim miasteczkiem, gdzie tzw. letników przyjmowało się w stodole na sianie – byli to w przeważającej części studenci; przyjmowano profesorów , lekarzy, adwokatów, którzy spali na żelaznych łóżkach, których sienniki wypełnione były sianem. Letnicy myli się w miednicach postawionych w pokoju, chodzili do „wychodka” z tyłu domu.
W takim klimacie nadmorskiej miejscowości urodziłam się ja i wiele, wiele moich koleżanek i kolegów. Na podwórkach każdy trzymał drób, świniaka, miał ogródek, a w przeważającej części wszyscy, nawet moi rodzice, zajmowali się uprawą mniejszej lub większej roli, po trosze hodując lisy, fretki, norki. Kwitło rybołówstwo to spółdzielcze i prywatne. Po drogach, często nieutwardzonych, szły wieczorową porą krowy, dzieciaki bawiły się na ulicy, która niejednokrotnie przypominała wydeptaną łąkę.
Po mojej Komunii świętej, kiedy miałam 9 lat, a moja mama 44, pojechałyśmy do Tamanowic. Była to pierwsza podróż mojej mamy w jej rodzinne strony, podróż po 26 latach. Od 1945 roku ta piękna kraina, kolebka polskości i patriotyzmu, należała do Związku Radzieckiego. Nie żyli już rodzice mojej mamy (ostatni raz widziała ich jak miała 18 lat i raz, kiedy jej druga mama nie patrząc na zagrożenia w czasie okupacji odwiedziła ją w Krakowie). Odwiedziliśmy dom moich dziadków – stał pusty wśród pięknego sadu pełnego owoców. Nie było śladu po dworze hrabiostwa, tak jakby nigdy nie istniał. Cerkiew przerobiono na magazyn zbożowy, kościół zamknięto. Pod nadzorem nowych władz rosyjskich wszyscy kobiety i mężczyźni chodzili do pracy do kołchozu.
Moja mama nie mogła uwierzyć, że tak piękna, zadbana wioska przerodziła się w zapuszczoną osadę. Wiele osób mówiło w języku polskim, moje ciotki i ich dzieci, ale to było, jakby to napisać, coś co uważali za przeszłość, która nigdy nie wróci. Lwów, gdzie zamieszkiwała dalsza część rodziny, był w swoich budowlach przepiękny, ale jakże opuszczony. Wtedy jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy, że to była kolebka naszej polskości, kolebka wspaniałych pisarzy, satyryków, myślicieli. Nie uczono nas w polskich szkołach o tak wspaniałej, patriotycznej historii. Moja mama niechętnie nawet do dziś chce o tym mówić. Zapewne zabrano jej tożsamość przez wiele, wiele lat. Wtedy pytałam siebie, dlaczego moja mama tak często ociera łzy i wszystko wydaje jej się obce, chce jak najszybciej wyjechać z każdego miejsca. Dla mnie była to po prostu wycieczka i fajne wakacje.
Cieszę się niezmiernie, że moje siostry cioteczne i ich dzieci mówią i piszą po polsku, dbają o tradycję. Moja mam nigdy nie mogła się pogodzić z faktem, że w poprzednim dowodzie osobistym miała napisane urodziła się: w ZSRR!
Wiem na pewno, iż wielu ludzi, którzy z krwi i kości byli Polakami, zostało przez zawroty historii pozbawionych swojej tożsamości. W swoim życiu spotkałam się z ludźmi, których los nie oszczędził, ich młodości, dorosłego życia, nie tylko Polaków. Ścieżki naszych Rodziców są skomplikowane i niejednokrotnie tragiczne. Moi dziadkowie w czasie wojny i zaraz po jej ukończeniu byli inwigilowani przez bandy, a później zmuszeni do stania się Rosjanami. Zapewne powie ktoś “mogli wyjechać”, ale przecież była to ich ziemia i ojcowizna. Nie każdy potrafi zostawić wszystko i zacząć od początku…
I takie moje P.S.
Dziękuję Marii i pracownikom biblioteki, że mogliśmy się podzielić wspomnieniami naszych Rodziców. Czas jest nieubłagany, pamięć ludzka zawodna i krucha. Ja też jako dziecko, nastolatka, słuchałam wspomnień moich Rodziców nie zawsze chętnie i z uwagą. Dzisiaj tego żałuję, chociaż wiele zapamiętałam. Dzisiaj moja mama też już wiele nie pamięta, dlatego warto czasami z cierpliwością wsłuchać się w to, co było. Jest to przecież nasza historia.
I mam prośbę do kadry naszej wspaniałej biblioteki: może pokusić się o nasze wspomnienia pod roboczym tytułem „Łebianie my jesteśmy stąd”. Przecież każdy z nas urodzony na łebskiej ziemi mógłby niejedno napisać, jak żyliśmy w latach 50., 60. itd.
Dziękuję jeszcze raz!!!!! Życzę spełnienia w przepięknych projektach.