Motycka Gertruda

Takie życie przeszłam

Nie wiem, jak to się stało, że Bóg dał mi tyle siły i takie życie przeszłam. I jeszcze dał Bóg, że 90 lat żyję…

Szukając w domowych albumach łebian starych zdjęć rybackich, trafiłam na duży ich zbiór u Pani Gertrudy Motyckiej. Przy okazji dowiedziałam się, że Pani Truda właśnie ukończyła 90 lat. I że już 60 mieszka w Łebie. A skąd tutaj trafiła? – zapytałam, pewna, że skądś ze Wschodu, z Kresów, bo przeważnie stamtąd przygnał los powojennych osadników.

Urodziłam się w Chmielnie, koło Kartuz – powiedziała. I to był dopiero początek całej serii zaskoczeń. Popłynęła piękna i przerażająca chwilami opowieść. A nam, które ją zapisywałyśmy, pozostało pytanie: jak jedno życie może aż tyle pomieścić…?

W Chmielnie rodzina Bella – to piękne rodowe nazwisku Pani Trudy po węgierskim dziadku – miała duże, 50 hektarowe gospodarstwo. Duże, ale i rodzina była duża – rodzice i dziesięcioro rodzeństwa. Starszy brat, który był oficerem w piechocie w Grudziądzu, zginął w Katyniu. Drugi brat, piekarz cukiernik, wzięty przez Niemców do kopania okopów, zginął we Francji. Trzeciego wzięli Niemcy do kopania okopów na Helu i tuż przed nadejściem Ruskich zatopili na barce razem ze wszystkimi innymi więźniami.

1 września 1939 roku Pani Truda była w Gdyni u kuzynki – słyszała ostrzały z okrętu Szlezwik Holstein. Wróciła do domu, ale wkrótce znowu przyjechała do Gdyni. Mieszkanie kuzynki już zajęli Niemcy. Zatrzymała się u koleżanki. Nie na długo. W połowie 1940 r. wpadła w łapankę – miała wtedy 22 lata. Niemcy zgarnęli ok. 30 kobiet i po „zdezynfekowaniu” wywieźli w bydlęcym wagonie dołączonym do wojskowego transportu do Berlina. Był 21 kwietnia, urodziny Hitlera.

Na berlińskim dworcu zaskoczył ich alarm i duże bombardowanie. Schronili się w podziemnej stacji. Przy dworcu było zoo. Gdy po nalocie wyszliśmy ze schronu – w tym zoo była tylko krew oraz zabite, ranne i uciekające zwierzęta – lwy, słonie… Niemcy powieźli nas dalej, do Hanoweru. Byłam tam dwa lata, obóz był duży, 7 tysięcy więźniów, fabryka amunicji. Pracowaliśmy od 6 do 18. Był wielki głód. Niektóre zajścia z tego obozu prześladują mnie do dzisiaj i chyba zabiorę je do grobu. Tam była fabryka amunicji, często więc były angielskie naloty. Nie było schronów. Jak był alarm, to chowaliśmy się w lasku obok. Często przestaliśmy w nim na mrozie kilka godzin, do odwołania alarmu. Mam kilka ran od odłamków z tamtych bombardowań. Jeden odłamek trafił mnie koło kręgosłupa, kilka innych w nogę. Wyciągali mi je na żywca, w prymitywnej izbie lekarskiej. Później zrobił mi się okropny wrzód pod pachą, nie mogłam tutaj dłużej pracować i dali mnie do lżejszego obozu w Kolonii. Dostałam pilnik i szlifowałam naboje, proszę zobaczyć, jakie mam palce od tego pilnika. A jeszcze później, już pod koniec wojny, wzięli mnie do Gross Bornk. Szczecinka (Borne Sulinowo – przyp. red.), Niemcy mieli tam obóz dla polskich oficerów. Jak przyszli Ruski, to Niemcy uciekli. Ruski chcieli moją arbeit – buch dla sprawdzenia, czy ja Niemka czy Polka. Wzięli papiery i już nie oddali.

Rozpoczęłam powrót do domu. W osiem osób szliśmy dwa tygodnie, szliśmy za dnia, nocami odpoczywaliśmy gdzie się dało. Raz obudziliśmy się w jednej stodole, patrzymy, a tam dwóch powieszonych Niemców obok naszych legowisk, wieczorem nie zauważyliśmy wisielców. Przyszłam do domu, ważyłam ok. 40 kilogramów. Dowiedziałam się o losie braci i pozostałych z rodziny. W sprawie brata oficera ojciec pisał do Genewy i dostał potwierdzenie, że brat zginął w Katyniu.

W roku 1947 przyjechałam do Łeby. Była tu już siostra z mężem rybakiem. Dali mi robotę przy sieciach i hakach, płacili trochę. Wyszłam za mąż za Michała Motyckiego, on też był rybakiem na jeziorze i na morzu, miał łódź z motorkiem w rybackim pegeerze. Pomagałam mu przy sieciach i nie tylko, pracowałam na sieciarni w spółdzielni, a później poszłam do kina, gdzie byłam 20 lat z Panią Frączek. Mojego męża rozpoznał w Łebie jakiś milicjant, że mąż był w AK. Były kłopoty, sąd, więzienie. Dostał tylko trzy lata, bo jego brat na sąd w Gdańsku odnalazł i przywiózł na świadka Żyda, którego rodzinę w Hajnówce mój mąż w czasie wojny ocalił przed Niemcami. Mąż już nie żyje, długo chorował, 19 lat go doglądałam. Od uderzenia na kutrze stalową liną w skroń dostał chorobę Parkinsona.

W Łebie na początku nie było nic, ale trzeba było sobie radzić. Zbieraliśmy i suszyliśmy morszczyn, przyjeżdżali ze Słupska i skupowali, chyba robili z niego jodynę. Kupiliśmy wózek i zbieraliśmy drewno wyrzucone przez morze, bo nie było pieniędzy na opał.

Jak nastało niemiecko – polskie Pojednanie i można było wystąpić do nich o odszkodowanie wojenne, to ja pisałam i przedstawiłam swoją historię, ale nie miałam papierów, bo te zabrali mi Ruski w 1945, nie miałam też świadków, bo byli ze mną więźniowie z różnych stron, państw, gdzie ich szukać? Nie ma ich już. Nic mi nie przyznali, to napisałam jeszcze do Genewy i opisałam wszystko, co mnie spotkało. Genewa odpisała do Pojednania, że mają mi wypłacić. I wypłacili – dwie raty po tysiąc dwieście czy trzysta. Tyle było dla mnie z tego Pojednania.

Ale żyję. I takie życie przeszłam.

I jeszcze dał Bóg, że do 90 lat żyję. Koleżanki zamówiły dla mnie teraz Mszę św. Ja należę do Misjonarzy Oblatów, do Żywego Różańca. Naprawdę nie wiem, skąd Bóg dał mi tyle siły…