Nestor, nestorka – to najstarszy przedstawiciel jakiejś grupy, otoczony szacunkiem. Uważam, że to pasuje do osób, o których wcześniej pisałam. Nie wypada co prawda liczyć komuś lat, ale myślę, że tak piękny wiek i niejednokrotnie ciekawe życie zasługuje na to, aby osoba którą znamy, a która na co dzień nie rzuca się w oczy, mogła (jeśli zechce) nam czytelnikom i młodszym pokoleniom przybliżyć troszkę ze swego życia.
Tym razem zawędrowałam do pani Ireny Nowakowskiej, która – co tu ukrywać – od dawna wzbudzała moją ciekawość. Pamiętam, gdy jako dziecko chodziłam z babcią do Nowakowskich, a teraz sama mogłam gościć w tym domu, słuchając z zainteresowaniem opowieści o życiu pracowitym, pełnym pokory i zaangażowania w życie swojej rodziny. Słuchałam, siedząc przy stole nakrytym własnoręcznie wyszydełkowanym obrusem i pijąc gorącą herbatę z cytryną, co pani Irena opowie mi o sobie?
Osuchowa Nowa, gmina Poręba nad Bugiem, kiedyś w województwie białostockim, obecnie ostrołęckim. Tam 3 października 1924 roku urodziła się jako jedna z siedmiorga rodzeństwa Irenka Chrostowska. Z tej siódemki żyją już tylko trzy najstarsze siostry. Irena jako niespełna 19-letnia dziewczyna dostała w 1941r. pierwszy nakaz pracy, ale jakoś udało się jej nie wyjechać. Rok później, gdy nasiliło się zastraszanie ludności i palenie domostw, nastąpił wyjazd przymusowy. Znalazła się w okolicy Guben. Właściciel gospodarstwa Richard Krygier na szczęście dobrze traktował swoich sześciu pracowników, chociaż pracować trzeba było od rana do wieczora. Spędziła przymusowo dwa lata na obczyźnie. Lata, którym towarzyszyła rozpacz i wielka tęsknota za swoim krajem, a przede wszystkim za rodziną. Pierwsze spotkanie z jej przyszłym mężem nastąpiło właśnie tam, gdzie pracowała. Nie byli jedynymi Polakami na wygnaniu. Pracowało się od rana do godz. 18.00, potem był czas wolny do 21.00. Krótkie spotkania powoli cementowały rodzące się uczucie.
Nadszedł rok 1945, front był już blisko granicy, więc każdy uciekał jak mógł, aby szybko powrócić do Polski. Młoda Irenka wraz z innymi współtowarzyszami wynajęli niemiecką furmankę, aby dostać się na dworzec. Po drodze „zgubili” furmana i dalej pojechali sami. Wojska radzieckie zabrały im konia, dając w zamian byle jaką szkapę, którą zamienili wkrótce na chleb.
Długa była wędrówka do domu, w większości na piechotę. Ale powrót był szczęśliwy!
Wkrótce dostała pierwszy list od „swego” Janka, a po miesiącu on sam osobiście zjawił się w jej rodzinnym domu. Po drodze wydarzyło się nieporozumienie wskutek zbieżności nazwisk, tak, że pan Jan z pół drogi chciał zawrócić. Ale do spotkania doszło. Szukał drogi do swej Irenki i odnalazł ją! Namówił na wyjazd w jego strony, w okolice Lichenia. Za zgodą rodziców pojechała 500 kilometrów za swoim Jankiem. Rodzinie Jana przypadła do serca jego wybranka. Zaczęły się rozmowy o ślubie. Za zapowiedzi pan Jan zapłacił jedną kaczkę. Ślub wzięli 12 sierpnia 1945 r.
Rodzice pani Ireny szukali łąk, aby móc hodować zwierzynę i w marcu 1949 r. przyjechali do Szczenurzy. Gdy się tam zadomowili, to wspomagali swoimi płodami rolnymi księży. W ich ogrodzie rosła nawet „księża jabłoń”, z której owoce przeznaczone były tylko dla księży i nikt inny nie sięgnął nawet po jedno jabłko. W dzień tragedii, której bolesne wspomnienie pozostało we wszystkich dawnych parafianach, ks. Napierała był u rodziców pani Ireny, aby upewnić się, czy jej tata zawiózł słomę na plebanię. Rodzice chcieli ugościć księdza, ale on się spieszył, bo kolega czekał na niego z motorem. Co się wkrótce potem wydarzyło – pamiętamy…
W lipcu 1949 roku młodzi dojechali do Szczenurzy, a w październiku sprowadzili się do Łeby. Pierwszy ich dom to był ten obecnie częściowo rozebrany na ul. Kościuszki obok państwa Rabków, a następny ten, w którym pani Irena mieszka do dziś. Razem ze swoim Janem wychowywali sześcioro dzieci, z których dwoje już nie żyje. Pani Irena pomimo wielu obowiązków domowych, pracy na swoim gospodarstwie, angażowania się w pracę Caritasu, od wielu lat należy do Żywego Różańca i Przyjaciół Misji. Okna swego domu ozdabiała firankami, które sama szydełkowała. Szydełkowanie to jej ulubione zajęcie. Są tego efekty w postaci różnych serwetek, którymi obdarowuje rodzinę i znajomych. Po stracie męża jest otoczona kochającą rodziną. Dzieci jak mogą, tak odwiedzają i służą pomocą swojej mamie.
Pani Irena zapytana o swoje życie religijne odpowiedziała: Jestem szczęśliwa, że mogę codziennie chodzić do kościoła, bo nadrabiam czas, kiedy nie mogłam często być na Mszy św. Wtedy do kościoła miałam daleko, 7 kilometrów, ale mama pilnowała, żeby był czas na modlitwę. Gorzkie Żale, Drogę Krzyżową, Godzinki ku czci Matki Bożej odmawialiśmy w domu. Czuję się spełniona, szczęśliwa, zadowolona, pogodzona ze swoim życiem. Wojnę przeżyłam. Nie narzekam. Nigdy się z nikim nie pokłóciłam. Brakuje mi tylko pieca kaflowego, bo lubiłam opierać się plecami o piec, gdy szydełkowałam.
Pani Irena jest osobą oczytaną i nigdy się nie nudzi. Zięć przywiózł jej książki „Ojciec Pio” oraz „Powtórne przyjście Chrystusa” o tajemnicach Medjugorie. Ma co czytać.
Jak miło było usłyszeć od córki, która akurat przyszła do mamy, ciepłe słowa, które zacytuję: Moim autorytetem jest moja mama. Pomimo jej ciężkiej pracy przy nas, dzieciach i wielu obowiązkach, zawsze miała czas dla nas, czas dla Boga i czas na ręczne robótki. Wiele mamie zawdzięczamy, uczyła nas, że bazą rodziny jest dom. Wszyscy się wspieramy i zawsze możemy na siebie liczyć. To zasługa naszej mamy.
Życzę zdrowia Pani Irenie i błogosławieństwa Bożego.