Pani Irenka Piotrowska

Niska, drobna postać pani Ireny Piotrowskiej jest znana mieszkańcom naszej miejscowości. Chcąc bardziej przybliżyć osobę pani Irenki czytelnikom, wybrałam się z wizytą do jej mieszkania, gdzie zostałam przyjęta z uśmiechem i uzyskałam cząstkę z jej życia.

Nasza babcia Irenka, z domu Mikulska, urodziła się 14 grudnia 1920 roku we wsi Roztoka w Puszczy Kampinoskiej. Dzieciństwo miała ciężkie. Było ich sześcioro rodzeństwa, mama i niedowidzący tata. Żyli biednie, „była bieda, puszcza i wilki” – jak powiedziała pani Irenka. Przyszły mąż, pan Stanisław, miał blisko do swojej wybranki, bo mieszkał w sąsiedniej wsi odległej tylko o trzy kilometry. 23 lutego 1941 roku zostali małżeństwem. Nastał trudny czas wojny. Brat pani Ireny był w niewoli przez pięć lat. Oni sami żyli w ciągłym strachu przed Niemcami, przed rozstrzelaniem. Starsi dobrze pamiętają tamten czas i strach o swoich bliskich. Wybuch Powstania Warszawskiego w 1944 roku spowodował nagły napływ uciekinierów z Warszawy, którzy szukali schronienia w lasach i u ludności z tych okolic. Niemcy szukając ukrywających się ludzi, nie oszczędzali mieszkańców wsi, ani ich dobytku. Palone były domy, całe gospodarstwa, rozstrzeliwani ludzie. To była codzienność tamtych złych czasów, które wciąż trudno się wspomina.

Rodzina pani Piotrowskiej też straciła cały swój dobytek, spalono im wszystko do gołej ziemi. Nie mając nic, uciekli do dziadka, który dał im schronienie na pół roku. W 1945 roku wrócili, aby odbudować, a właściwie zbudować od podstaw swój dom na dawnym miejscu. W tym czasie mama z rodziną pojechała do Łeby. Młodzi małżonkowie mieli swój ciasny, ale własny dom. W maju 1945 r. przyszedł na świat ich syn (obecnie już nie żyje). Piotrowscy nie żyli spokojnie; trwali w ciągłym strachu przed obcymi, przed nocnymi „wizytami”, nie czuli się bezpiecznie, więc w 1946 r. wyjechali do Włóki k. Trzciewa (bydgoskie).

Mam pani Ireny cały czas namawiała córkę, aby przyjechała z rodziną do Łeby, ale młodzi nie bardzo chcieli. Pierwszy raz przyjechali do mamy w 1946 r. na Sylwestra. Pani Irenka wspomina, że mieszkało tu wtedy dużo Niemców, więc wrócili do siebie. Po jakimś czasie mama pracująca na gospodarstwie owdowiała i od zaraz potrzebna była jej pomoc w ciężkiej pracy, więc Piotrowscy przyjechali. Było to w roku 1964. Mąż pani Ireny znalazł pracę w przedsiębiorstwie komunalnym, a ona sama zajęła się pracą w gospodarstwie i dziećmi. Wtedy jeszcze wielu mieszkańców miało swoje pola, krowy, konie, owce, więc było co robić.

17 września 1981 roku umarł mąż pani Ireny. Została sama w domu, tym samym, w którym mieszka dziś. Zapytana o jej życie tu, w Łebie, powiedziała, że po wojennych przeżyciach i pomimo ciężkiej pracy w gospodarstwie (35 lat) w Łebie czuje się najlepiej. Odpowiada jej powietrze, bliskość sklepu, lekarza, a – co najważniejsze – kościoła. Babcia Piotrowska co niedzielę (gdy nie choruje) drepcze z laseczką do kościoła, siada w „swojej” ławce blisko ołtarza, Boga i w modlitwie dziękuje za wszystko i za wszystkich. Z trójki dzieci doczekała się pięciorga wnucząt i dwunastki prawnucząt. Pod koniec naszej rozmowy pani Irena wyjęła pieczołowicie przechowywany krzyż, który jest pamiątką po jej rodzicach i który przeszedł z nimi kolejne etapy życia. Pokazując mi ten krzyż powiedziała: „Ten krzyż od moich rodziców przeszedł ze mną koleje mojego losu. Wiara w Boga była i jest u mnie na pierwszym miejscu. Człowiek musi wierzyć, bo inaczej życie nie ma sensu. Wpajałam wiarę swoim dzieciom, dzieci wnukom, a wnuki dalej przekazują swoim dzieciom.”

Proste, ale jakże treściwe słowa! Dziękuję pani Piotrowskiej za to, że uchyliła przede mną rąbek swojego życia. Życzę Jej oraz Jej bliskim zdrowia, pogody ducha, uśmiechu na co dzień i spokojnych dni dalszego życia. I dedykuję słowa Edmunda Husserla: „Los człowieka to nic innego, jak kroczenie drogą prowadzącą do Boga”.