Moi rodzice Apolonia i Edward Komsta przyjechali do Łeby w 1968 roku. Wcześniej mieszkali we wsi Sobole (woj. lubelskie). Tam mieli dom i ziemię. Jednak zdecydowali się wyjechać. Dlaczego wybrali Łebę? Tak naprawdę nie wiem. Powody mogły być różne. Tata zawsze był ciekawy świata, lubił podróżować. Mama była aktywistką, udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich, więcej czytała niż inni. Zawsze chciała być położną. To było jej niespełnione marzenie. Może myślała, że jak zmieni miejsce, to będzie im łatwiej. Myślę, że rodzice chcieli wyrwać się ze swojego środowiska, które w pewnym momencie zaczęło ich przytłaczać. Być może do wyjazdu skłoniły ich warunki bytowe. Postawili wszystko na jedną kartę i wyjechali. Łeba wyszła przypadkiem. Może miejsce im się spodobało?
Jako czteroletnie dziecko pamiętam podróż do Łeby, a właściwie jej fragmenty. Jechaliśmy tak jak pokazują na filmach: w wagonie towarowym z całym dobytkiem, z krówkami i psem Finkiem, który był moim „ rówieśnikiem”. Po drodze pociąg zatrzymywał się w szczerym polu lub w jakimś miasteczku i wtedy rodzice biegli z wiadrami po wodę, aby napoić zwierzęta. Na jednym z takich postojów Finek wyskoczył z pociągu i nie wrócił na czas. Pociąg ruszył. Bardzo płakałam za swoim ukochanym psem, ale mama mnie pocieszała, że na pewno na następnej stacji Finek będzie na nas czekał. I tak też było. Finek towarzyszył mojej rodzinie aż do końca swoich psich dni.
Rodzice kupili dom przy ulicy Świerczewskiego (obecnie Nowęcińskiej). Dom składał się z dwóch pomieszczeń. Jedno pomieszczenie zajmowaliśmy my, a drugie inna rodzina. Później rodzina ta opuściła nasz dom.
Początkowo rodzice zajmowali się tylko rolnictwem, a potem ogrodnictwem. Pamiętam jak rodzice budowali szklarnię. W szklarni uprawiali pomidory, ogórki i chryzantemy… Tata sam tworzył kwiatowe miksy, łączył dwukolorowe kwiaty. W tamtych czasach była to absolutna nowość. Teraz wiem, że ogrodnictwo to była pasja mojego ojca. Ojciec próbował uprawiać różne, nawet egzotyczne owoce i warzywa. Najbardziej cieszyłam się z arbuzów. Niestety były małe i słodkie, ale i tak było dużo radości. Poza szklarnią rodzice uprawiali warzywa: bób, marchew, kapustę itd., które sprzedawali na targu. Hodowali krowy, świnie, a potem także lisy. Był nawet koń. Można było u nich kupić mleko, jajka i sery, które sami robili . Mama robiła najlepszą na świecie kiszoną kapustę. Jej smak pamiętam do dziś. Zresztą mama miała wiele talentów i robiła mnóstwo fajnych rzeczy. Szkoda, że widzę to teraz, a nie wtedy, kiedy żyła.
Było nas troje dzieci: Maria, Franciszek Tomasz i ja – Irena. Siostra Marysia jest najstarsza. Marysia nie przyjechała z nami do Łeby. Wyszła za mąż i zamieszkała na stałe w lubelskim. Mamie nie udało się zostać położną, ale siostra zrealizowała po części marzenia mamy. Została pielęgniarką, realizując się w tym zawodzie. Ma fajne dzieci, wnuki, prawnuki. Podróżowała. Mimo, że nie wszystko układało się po jej myśli, uważam, że jest osobą spełnioną.
Mój brat Tomek był ode mnie starszy o 10 lat. Skończył kursy pod kątem ogrodnictwa, gdyż rodzice mieli nadzieję, że pociągnie je dalej. On jednak wybrał inną drogę. Zajął się elektroniką i fotografią. Angażował się również w sprawy miasta. Nigdy też się nie ożenił.
Tata zmarł w 1995 roku, mama w maju 2004 roku, a w listopadzie 2004 zmarł brat.
Ja na stałe mieszkam w okolicach Warszawy. Moja rodzina to kochany mąż i syn Robert. Oboje z wykształcenia jesteśmy informatykami. Syn ukończył psychologię i grafikę.
Wakacje spędzamy w domu po moich rodzicach w Łebie. Dom nazwaliśmy Stara Jabłoń, na cześć jabłonki z mojego dzieciństwa, która nadal rośnie na podwórku.