Halina Stachewicz

Zapisane wspomnienia dają rodzinie ciągłość

Losy wojenne rzuciły ludzi w różne strony świata i Polski. Wszyscy, którzy przybyli po wojnie do Polski i zakładali rodziny to ludzie z historią.

Moi rodzice, Konstanty Waszczuk i Marianna Waszczuk z domu Sawczenko, poznali się na przymusowych robotach w Niemczech.
Mamusia urodziła się 08.05.1924 roku w Charkowie na Ukrainie, a tatuś 07.10. 1923 roku w Borsukach. Po zakończeniu wojny rodzice przyjechali do Polski i osiedlili się w Borsukach. W 1946 roku ja się urodziłam.

Z opowiadań rodziców wyłoniła się okrutna powojenna rzeczywistość. Bandy UPA napadały na ludność cywilną. Niszczyli wszystko co się dało. Dlatego rodzice postanowili opuścić to miejsce i szukać spokojniejszego życia. Trafili do Łebieńca. Były to tak zwane „ziemie odzyskane”.

Łebieniec ma bogatą historię. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z 1402 roku. W źródłach pisanych jako własność biskupa Wolskiego. Wieś została założona na prawie polskim. Jej nazwa Łebieniec prawdopodobnie pochodzi od „łabędzia”. Decyzją Ministerstwa po roku 1784 figuruje jako wieś gospodarska. Również zawierucha wojenna, a może już samo wyzwolenie nie ominęło Łebieńca. Rosjanie plądrowali co się dało (podaję na podstawie „Echa Ziemi Lęborskiej” z dn. 7.02.2014 r.). Łebieniec to typowa wieś gospodarska.

Gdy rodzice przyjechali do Łebieńca wszystkie lepsze domy wraz z zabudowaniami gospodarczymi były już zajęte. Wprowadzili się do pierwszego lepszego, który był wolny. Długo tam nie pomieszkali, bo był w złym stanie. Poszukali innego. Też nie był okazały. Był to dom gliniany. Przy domu była przybudówka, w której znajdowało się pomieszczenie gospodarcze dla zwierząt. Na to zabudowanie i grunty rolne został sporządzony „Akt Nadania”.

Tatuś do szkoły podstawowej chodził przed wojną. Nauka w jednej klasie trwała dwa lata. Chyba tej szkoły nie ukończył, bo po latach pracy na PKP, jako pracownik fizyczny awansował i został mianowany na toromistrza. Aby ukończyć szkołę podstawową, został przez pracodawcę wysłany aż do Wrocławia. Potem przy każdej okazji wspominał:” jak ja byłem w szkole we Wrocławiu…”. Praca na kolei nie była ani łatwa, ani dobrze płatna. Aby dorobić do pensji była uprawiana działka robotnicza wydzierżawioną od PKP oraz grunty rolne z nadania. W oborze były: krowa, kozy, kury i świniaki. Pole obsiane było żytem. Sadzono ziemniaki dla inwentarza i dla siebie. Pamiętam, że nie wolno było zabijać tuczników bez zgody ówczesnych władz, bo chyba chodziło o kontyngent, który trzeba było oddać na rzecz gminy. Gospodarstwem zajmowała się mamusia a tatuś pomagał, gdy wracał z pracy. Gdy tatuś nie zjadł kanapek, które dostawał do pracy, przynosił je do domu mówiąc, że są od „zająca”. Ja chętnie zjadałam te kanapki.

Mamusia nie miała odpowiedniego wykształcenia. Miała problemy z pisaniem po polsku. Nie mogła podjąć pracy zawodowej. Więc oprócz pracy w domu i na polu, podejmowała różne prace sezonowe (sadzenie lasu, zbieranie runa leśnego, praca latem w Łebie w ośrodkach wczasowych). Niełatwe było jej życie. Była Ukrainką, a Ukraińcy byli w niełasce u Polaków. Bardzo ładnie śpiewała, smacznie gotowała. Zawsze dbała o porządek w domu i obejściu.

Dzieciństwo kojarzy mi się z rodzicielską miłością, poczuciem bezpieczeństwa. Jakże często, gdy nas dorosłych przytłacza nadmiar spraw do rozwiązania, kłopotów, gdy brak nam sił, żeby nadążyć za pędzącym wciąż do przodu rzeczywistością, wracamy myślą do lat dziecięcych.
W 1952 roku urodził się mój brat Janek, który też mieszka w Łebie.

Tatuś miał zdolności manualne. Pięknie zdobił woskiem pisanki. Zapamiętałam misterne wiatraczki. Z Niemiec przywiózł skrzypce, na których przygrywał od czasu do czasu. Na tych skrzypcach uczyłam się muzyki w liceum pedagogicznym. Do dnia dzisiejszego je posiadam. Wymagają renowacji. Przywołują wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Tatuś wyplatał z korzeni drzew koszyki na ziemniaki i inne płody rolne i leśne. Z drewna robił różnej wielkości stołeczki. Mam w domu dwa na pamiątkę. Był bardzo dokładny, precyzyjny i stanowczy. Miałam w stole szufladę na książki i zeszyty. Gdy tylko był bałagan, wyrzucał wszystko. Uczył mnie w ten sposób porządku. Miał siedmiu braci, mieszkali w ówczesnym Związku Radzieckim. Moja babcia Olga mieszkała w Grodnie. Gdy już było można, tatuś sam lub z mamusią wyjeżdżali do Mińska w odwiedziny. Potem była rewizyta. Babcia Olga przyjechała kiedyś do Polski. A w drodze powrotnej sama pojechała do mojego chrzestnego, który mieszkał pod Warszawą. Nikomu nie powiedziała, a przecież był określony czas pobytu. Ale znalazła się. Nie została na stałe w Polsce.

Do Łeby rodzice sprowadzili się w 1968 roku. Tatuś otrzymał z PKP propozycję zamieszkania w Nowej Wsi Lęborskiej, albo w Łebie. Mieszkałam już w Łebie, więc naciskałam, aby wybrali Łebę. Przecież bardzo dobrze mieć rodziców blisko siebie. Zamieszkali przy Placu Dworcowym 14. Dom w Łebieńcu sprzedali bez prawnego załatwienia sprawy. Osoba, która kupiła tą posiadłość nabyła prawa własnościowe przez zasiedzenie, a ja i brat musieliśmy zrzec się „naszej własności”.

Rodzice zmienili wyznanie. Zostali Świadkami Jehowy. Wytrwali w tym do śmierci. Tatuś w Łebie dorabiał do emerytury jako stróż w „Rybmorze”. Lubił też wędkować. Mamusia kiedyś powiedziała: „Nie chciałabym, aby ktoś w rodzinie był rybakiem, bo to bardzo niebezpieczna praca”. To jej pragnienie powodowane obawą o los najbliższych nie spełniło się, bo syn został rybakiem, wnuk Jarek, no i zięć Rysiek. Tatuś był na ślubie wnuka Jarka i wnuczki Marty. Zdążył jeszcze poznać prawnuka Konrada, który urodził się w 1995 roku. Mamusia zmarła 28.08.1992 roku, a tatuś 17.11.1997. Pogrzeby odbyły się w obrządku Świadków Jehowy. Spoczywają na cmentarzu w Łebie.

To są ślady zdarzeń i wydarzeń. Z wiekiem zapomina się, co nam rodzice opowiedzieli lub mało się o tym rozmawiało, bo „potem”… A „potem”… już się nie zdążyło. Budujmy i zapisujemy wspomnienia, bo to jest bezcenne, bo daje rodzinie ciągłość.