Ilona oraz Hieronim, Andrzej i Marek to dzieci Marii i Jana Błaszczyków. Ich rodzinne mieszkanie w charakterystycznym ceglanym bloku przy ul. Powstańców Warszawy jest w rodzinie od samego początku, tzn. odkąd ten blok został w latach 30-tych pobudowany (w zamyśle projektantów – jako zamknięcie przykościelnego placu). Na niemieckim wykazie mieszkańców bloku przy Marktstr. jest rzetelnie odnotowane nazwisko „Masureck”.
To właśnie z okna tego mieszkania Maria Masureck po raz pierwszy ujrzała Jana Błaszczyka. Było to 2 lipca 1945 roku. W Łebie było już sporo pierwszych polskich osadników, ale niemieckich łebian ciągle znacznie więcej – prawie same kobiety oraz starcy i dzieci. 2 lipca nowi łebianie wzmacniali ducha swojej niewielkiej, świeżej wspólnoty pierwszym na „ziemi odzyskanej” Świętem Morza. W uroczystym pochodzie przemierzali całe miasteczko od jego południowych krańców do morskiego brzegu. Gdy przechodzili koło dworca, z pociągu wysiadł właśnie Jan Błaszczyk, który przyjechał z Torunia ze skierowaniem do pracy na poczcie w Łebie. Przybysz zapytał ludzi z pochodu, gdzie poczta. A my tam zaraz będziemy przechodzić, proszę iść z nami – poinformowali zapytani. No i Jan Błaszczyk z walizką w ręce dołączył do pochodu. Pochód z dworca wszedł w ulicę Kościelną, by wyjść na Kościuszki.
Moja mama z babcią patrzyły na świętujących polskich łebian z okna swojego mieszkania – przywołuje rodzinne wspomnienie Ilona Błaszczyk. – Mama zobaczyła wtedy po raz pierwszy tatę i powiedziała do babci: zobacz na Polaków, oni w tym pochodzie idą nawet z walizkami.
Ale chyba nie tylko ze względu na walizkę Jan Błaszczyk został wówczas zauważony przez mamę i córkę Masureck. Nie wiedzieć kiedy, nazwały go „tym ładnym Polakiem”.
Babcia – opowiada Ilona – pochodziła ze Śląska i umiała trochę mówić po polsku. Wkrótce zaczęła namawiać Jana Błaszczyka, który pomieszkiwał gdzieś służbowo, aby zajął pokój w ich mieszkaniu przy ul. Rynkowej. Babci chodziło przede wszystkim o to, aby Polak chronił ich przed Rosjanami. I tak się stało. Od tego czasu, gdy tylko u drzwi mieszkania pojawiali się Rosjanie, to odprawiał ich zawsze Jan Błaszczyk mówiąc, że tu już są Polacy.
Pierwsza duża grupa Niemców wysiedlona została z Łeby 9 maja 1946 roku, wcześniejsze wyjazdy niemieckich łebian były organizowane na własną rękę, a zdarzały się też i ucieczki – głównie ze strachu przed Rosjanami. Babcia Masureck jednak nie spieszyła się z powrotem do Niemiec. W Łebie czekała na wiadomość o mężu przepadłym na froncie. Długo czekała, ale warto było: okazało się, że mąż żyje i czeka na żonę w Niemczech. Pani Masureck wyjechała w 1955 roku, w ostatnim już transporcie, w ramach łączenia rodzin.
W Łebie, w bloku przy ul. PZPR (to kolejna z nazw obecnej ul. Powst. Warszawy) pozostała rodzina Jana i Marii Błaszczyków.
Tak, jak Madonna Pechsteina symbolicznie połączyła dzieje niemieckiej i polskiej Łeby, tak rodzina Jana i Marii Błaszczyków dała naszemu miastu i parafii realną ciągłość obywatelską i wyznaniową.
W niemieckiej, urzędowo protestanckiej Łebie, Masurkowie byli jedną z trzech tylko, a okresowo nawet dwóch rodzin katolickich. Obecna świątynia była wówczas protestanckim zborem, a najbliższy i jedyny w okolicy kościół katolicki znajdował się w Lęborku. Był to kościół św. Jakuba. Tam jeździli Masurkowie wraz z pozostałymi katolickimi łebianami na Msze św., do spowiedzi oraz dla innych sakramentów. Większą wyprawę trzeba było organizować na Wielkanoc. Aby uczestniczyć w porannej Rezurekcji, Masurkowie jechali do Lęborka pociągiem już w sobotę wieczorem, nocowali w hotelu i rano udawali się do kościoła.
W roku 1945, gdy Łeba stawała się polska i o. Mieczysław Cieślik OMI rozpoczął budowę pierwszej polskiej katolickiej parafii w Łebie, kościół jeszcze przez rok pozostawał protestanckim zborem, a katolicy modlili się w doraźnie przysposobionych kaplicach. Najpierw w starym przedszkolu, a później w obecnym kinie. Panie Masurek jako jedyne spośród tutejszych Niemców tworzyły wówczas w tych osadniczych kaplicach wspólnotę modlitwy razem z Polakami. Reszta niemieckich łebian chodziła do zboru. Pierwsze spotkania Marii i Jana to były właśnie spotkania na modlitwie w katolickiej kaplicy Polaków.
Pomimo tego niemiecko – polska rodzina nie miała łatwego życia. Hieronim, najstarszy z dzieci Jana i Marii, który odziedziczył imię po dziadku Mazurku, policjancie z przedwojennej Łeby, wspomina, że kiedyś w szkole któryś z kolegów wołał za nim „Niemiec”. I nie trzeba wyjaśniać, jak zwłaszcza wtedy, krótko po wojnie, to się kojarzyło. Ale później tenże kolega okazał się najlepszym kompanem Hieronima w wyszywaniu serwetek u Błaszczyków na strychu.
Trzy lata po wyjeździe babci Masurek do Niemiec, w lutym 1958 roku, Błaszczykowie pojechali tam w odwiedziny. Po powrocie było przepytywanie rodziny przez przedstawicieli władzy ludowej. Hieronim pamięta, że był sam w domu, gdy „jakiś pan” przyszedł i pytał o wyjazd do Niemiec, rozglądając się po mieszkaniu.
Po Hieronimie kolejno urodzili się: Andrzej, Ilona i najmłodszy Marek.
Moje niezmienne, choć lekko zatarte upływem czasu skojarzenie z braćmi Ilony – to trójka przystojnych ministrantów. Hieronim, poproszony o zweryfikowanie tego skojarzenia (oczywiście co do ministrantury, a nie przystojności) potwierdza, że był ministrantem. Zaciągnął mnie kolega Szydlik – mówi. – A i mama namawiała.
Andrzej i Marek też byli ministrantami. W rodzinnym mieszkaniu przy ul. Powst. Warszawy na starej szafce stoi jeszcze ołtarzyk, przy którym bracia „bawili się w księdza”. Tradycyjnej „kolędzie” zawsze towarzyszyło zdziwienie dzieci Błaszczyków, że ksiądz modli się przy świecach i krzyżu na stole, a nie przy ich ołtarzu na szafce.
Korci mnie jeszcze poprowadzić dalej Czytelników po łebiańsko ujmujących wspomnieniach Ilony i Hieronima. I zrobię to, bo warto, ale będzie to już w odrębnym kawałku tekstu w którymś z następnych wydań Ichtys.
A to spotkanie z „Rodziną Niemki i tego ładnego Polaka” zakończę podziękowaniem za tę Rodzinę w naszej parafii. Za ciągłość, którą dała Łebie.
I za stałość postawy budującej.
PS. W pierwszej części artykułu o Rodzinie Błaszczyków używałam formy nazwiska „Masureck”, którą wzięłam z niemieckiego biuletynu Związku Byłych Łebian. Ale w rodzinnych dokumentach jest „Masurek”. I to jest właściwa forma.