Urodziłam się w 1926 roku na wsi na Podolu. Wieś była duża, rozległa, na równinie, domy były kryte strzechą słomianą, z której zimą zwisały długie jak bagnety sople lodowe. We wsi była gmina, w której rządził wójt, starszy pan z dużymi sumiastymi wąsami. We wsi była również szkoła, do której ja uczęszczałam 6 lat. Do szkoły było dosyć daleko, droga była błotnista, zawsze mieliśmy buty z błotem wchodząc do klasy, dyżurni nie wpuszczali, trzeba było wpierw buty oczyścić, co zajmowało wiele czasu. We wsi był również duży kościół, do którego obowiązkowo chodziliśmy w niedzielę i święta. Ukraińcy mieli również cerkiew, bo była to raczej wieś ukraińska. Latem do kościoła szło się boso, niosąc obuwie w ręku, buty wkładaliśmy przed kościołem, dlatego, że w kościele była posadzka i byłoby zimno w nogi.
W domu było nas czworo rodzeństwa, ja byłam najstarsza, więc dużo musiałam pomagać rodzicom, jak również zajmować się młodszym rodzeństwem. Mama codziennie budziła mnie bardzo wcześnie, a że byłam wielkim śpiochem, ciężko mi było wstać. Trzeba było raniutko napaść krowy, później zjeść śniadanie i iść do szkoły. Po lekcjach wracałam do domu, jadłam obiad, napisałam lekcje, a uczyć się wiersza czy czytać, to trzeba było brać książkę w pole i uczyć się pasąc krowy czy gęsi. Na zabawę nigdy nie było czasu, mama ciągle wynajdowała mi jakąś pracę, nieraz tylko wieczorem pobiegłam się pobawić. Wakacji tez nigdy nie miałam, nie jeździło się nigdy na żadne kolonie, ani na obozy. Mieliśmy trochę ziemi uprawnej, więc musiałam pomagać również w polu. Mama dawała mi sierp i zabierała w pole do żniw. Słońce prażyło niemiłosiernie, a ja płakałam gorzkimi łzami, że muszę być w polu. Gdy wracaliśmy z pola na obiad, siadaliśmy pod drzewem na trawie, w cieniu, o, jakże błogi był ten chłód… Po obiedzie znów wychodziliśmy do żniwa. I tak było, dopóki nie zebraliśmy wszystkiego zboża. Wszystkie prace w polu wykonywaliśmy ręcznie, nie bylo maszyn, tylko sierp, kosa, cep i pług, więc praca była bardzo ciężka. Pomimo ciężkiej pracy w domu się nie przelewało, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Trzeba było żyć oszczędnie, żeby w domu nie było przednówku, co oznaczało głód. Mama sprzedawała to jajka, to masło, żeby zdobyć trochę grosza, który był wówczas groszem bardzo drogim, bo żyd i za pół grosza sprzedał cukierków, a trzeba było kupić i buty i odzież, trzeba było kupić książki i inne przybory szkolne, ponieważ chodziło nas już trzy do szkoły. Spłacaliśmy również pożyczkę dla żyda, którą ojciec brał na budowę, bo przecież zaczynaliśmy dopiero żyć. Dzieci rosły, więc wydatki były coraz większe.
W 1939 roku zaczęły się rozchodzić pogłoski, że będzie wojna. Niewiele kto wierzył, każdy był zajęty własnymi sprawami, ludzie przygotowywali się już do zimy, kopali ziemniaki i wykonywali różne inne prace, każdy żył normalnym rytmem dnia codziennego. Jesień 1939 roku była ciepła i słoneczna, każdy starał się zdążyć przed zimą. A zima była bardzo mroźna i śnieżna. Po wsi chodziły słuchy, że będą wywozić, ale nikt nie wiedział, kto, kogo i kiedy. Z czasem pogłoski przycichły, Ukraińcy chodzili po domach uspokajając ludzi, że nikt nikogo nie będzie wywoził.
Aż przyszedł dzień 10 lutego 1940 r. Ktoś zapukał do drzwi, gdy otworzyłam, zlękłam się, we drzwiach stał żołnierz radziecki z karabinem, którego przyprowadził Ukrainiec, mieszkaniec naszej wsi, i powiedział, że mamy nigdzie z domu nie wychodzić, dzieci młodszych też do szkoły nie wypuścili, powiedzieli, że dzisiaj szkoły nie ma. Potem przeprowadził rewizję w całym domu, przewracając wszystko do góry nogami, a nic nie znaleziono, choć ojciec zajmował się po cichu polityką, ale my dzieci niewiele z tego wiedzieliśmy. Po rewizji Ukrainiec powiedział, że za półtorej godziny mamy się przygotować do drogi. Że jedziemy na trzy dni, ale na miesiąc mamy brać jeść.
Mama rozpłakała się, bo jak tu zostawić dobytek, swój dom i jechać gdzieś w świat, wśród zimy. Ale cóż było robić? Nie wiedzieliśmy, co i ile brać, wzięliśmy trochę zboża, trochę mąki i słoniny, żeby było choć na drogę, bo nikt nie wiedział, dokąd jedzie. Mama odziała dzieci w co było, przygotowała pierzynę i jeszcze inne rzeczy. Przyjechała podwoda zaprzęgnięta w jednego konia, na saniach pod siedzeniem nie było nic, tylko trochę słomy. Na słomę ojciec położył worki ze zbożem i mąką, na worki mama posadziła wszystkie dzieci, przykryła z wierzchu pierzyną i dalej w drogę, w nieznane.
Jechaliśmy cały dzień, wieczorem dojechaliśmy do stacji Berezowica, woj. Tarnopol, gdzie „zakwaterowano” nas w wagonie towarowym, jak wiele jeszcze rodzin z dziećmi. W wagonie ustawiony był żelazny piecyk, przy piecyku dwa wiadra wody oraz niewielka ilość węgla. Mężczyźni rozpalili ogień w piecyku, żeby ogrzać dzieci, które juz pokostniały z zimna po całym dniu na saniach. Gdy pociąg ruszył, oczywiście w nocy, woda wylewała się z wiader, tworząc czarną maź, w której byliśmy upaprani. Również nasze tobołki były wymazane węglem, nie było w czym umyć się, nie było również ubikacji, tylko w rogu wagonu wyrżnięty był otwór w podłodze. Tak dojechaliśmy do Tarnopola. W Tarnopolu przeładowali nas, oczywiście znów w nocy, do drugich wagonów, również towarowych, w których były takie same warunki, jak w poprzednich, tylko zamiast dziury w podłodze wstawiona była muszla, zwana „paraszką”. W wagonie było ok. pięćdziesięciu ludzi, którzy rozlokowali się na czterech półkach, na których mieścił się również niewielki bagaż, który zabraliśmy z domu. Rozlokowaliśmy się na półkach, wygrany był ten, kto był na górnych półkach. W tym wagonie również był wstawiony żelazny piecyk z wypuszczoną na dach wagonu rurą, lecz cały był wysmarowany smołą. Gdy zaryglowano drzwi wagonu, mężczyźni rozpalili ogień, zapaliła się smoła na piecyku, w dymie wszyscy zaczęli się dusić i krztusić, ale ktoś przytomny znalazł siekierę i wybił okienko znajdujące się pod dachem wagonu. Gdy nieco ochłonęliśmy z dymu, smoła na piecyku wypaliła się, zorientowaliśmy się, że wiozą nas w niewiadomym kierunku. Kobiety zaczęły płakać, że już chyba nigdy do domu nie wrócimy, więc zaczęli wszyscy śpiewać „Żegnaj nam Polski kraju kochany, juz ja do ciebie nie wrócę”. Żal dławił serca, bo w kraju została rodzina i bliscy, a nas wiozą na poniewierkę…
Wieźli nas cały miesiąc, zamkniętych jak przestępców, na szczęście nie skutych. Pociąg jechał bardzo szybko, stawał tylko raz na dzień, żeby parowóz nabrał wody i znów jechał.
Raz dziennie żołnierz radziecki wyprowadzał dwóch mężczyzn z dwoma wiadrami i z workiem po chleb i po zupę i jednego po wodę, która i tak przy każdym szarpnięciu wagony wychlapywała się tworząc maź, po której wszyscy chodzili, byliśmy dokładnie wysmarowani, umyć się nie było gdzie ani w czym, nie było miski ani mydła ani żadnych innych możliwości. Po jakimś czasie pojawiły się wszy w odzieży, które gryzły niemiłosiernie, nie było na nie rady, można się było tylko drapać. Posiłki gotowaliśmy raz dziennie w skromnych ilościach, żeby choć raz dziennie zjeść trochę ciepłego i żeby nakarmić przede wszystkim dzieci. Wprawdzie dawali nam raz dziennie zupy, ale na tyle ludzi była to kropla w morzu. Przy przetaczaniu wagonu niejeden garnek spadł z piecyka i obiadu nie było.
Przemierzając radzieckie stepy, które są bardzo rzadko zaludnione, gdzieniegdzie spotykało się chałupinkę przycupniętą w śniegach. Dotarliśmy do Krasnojarska, tam nas wyładowano i zakwaterowano w olbrzymiej hali. Każdy koczował na swoim tobołku, bo mieliśmy tylko tobołki. Było bardzo zimno, matki ulokowały swoje dzieci na tych tobołkach, bez kolacji, zjedliśmy tylko po kawałeczku chleba i o tym nocowaliśmy. Nazajutrz znów bez śniadania zaprowadzono nas do łaźni, a odzież naszą do parni, żeby zabić wszy. Po trzech dniach podstawiono podwody, na każdą rodzinę jedne sanie, bez względu na ilość osób, poczem załadowali nas wszystkich, cały transport i dalej w drogę. Jechaliśmy zamarzniętą rzeką Jenisej przez cztery dni, cały czas na południe, nocowaliśmy u wcześniej zawiadomionych radzieckich ludzi, którzy niechętnie nas przyjmowali. Częstowali nas tylko herbatą i częstowali jednym cukierkiem każdego. Popijając go herbatą, nocowaliśmy na podłodze, również na tobołkach, ale chociaż nie na mrozie.
I tak przez cztery dni. Konie nocowały na czterdziestostopniowym mrozie, przywiązane do sań, na rano były całe oszronione, nikt nad nimi się nie litował. Po czterech dniach dotarliśmy na miejsce, było już ciemno, zobaczyliśmy baraki, ponieważ mieszkali tam na osiedlu ludzie radzieccy, skazańcy carscy. W barakach było już napalone, więc już trochę ogrzaliśmy się i rozejrzeliśmy, gdzie jesteśmy. Było to nieduże osiedle starych zapluskwionych baraków p.n. Tiubil, leżące nad rzeką Tiubil. Każdemu przydzielono jedną kwaterę bez względu na ilość osób. Nie było żadnych wygód, tylko w rzece woda, ani miski, ani mydła, nic nie można było nigdzie kupić, ponieważ w ogóle nie było sklepu na osiedlu. W kwaterach nie było stołu ani łóżka, tylko sklecone z desek byle jakie prycze.
Na pryczy nie było nic, ścieliliśmy sosnowe drobne gałęzie prześcielając jakimś gałganem, żeby można było się choć trochę przespać.
Z wierzchu przykrywaliśmy się pierzyną przywiezioną z domu i łaszkami, które zdążyliśmy z domu zabrać. Noce były katorgą, ponieważ strasznie gryzły nas pluskwy, których w ścianach baraków były ogromne roje, baraki były stare, belki w ścianach popękane, szpary między belkami były obtykane mchem, więc pluskwy miały się gdzie gnieździć. W dzień siedziały w szparach, w nocy czując ciepło i ludzka krew, wychodziły i atakowały ludzi z cała bezwzględnością. Nie można było się obronić, więc smarowaliśmy się ropą do spania, przez dwie godziny był spokój, ale gdy ropa zwietrzała, pluskwy atakowały od nowa i tak było przez półtora roku. W lecie spaliśmy na dworze, na trawie przed barakiem, bo nie można było wytrzymać. Wszędzie było pełno karaluchów, wchodziły do garnków, wpadały do zupy, obsiadały chleb, jeżeli nie był mokry. Nie było światła ani lampy, robiliśmy „kopciłki” – była to butelka, na niej blaszka z dziurką, a w niej kawałek sznurka – knot. Do butelki wlewało się ropę, po zapaleniu bardzo kopciła, dlatego nazywała się „kopciłka”.
Przez pół roku nie pracowałam, bo miałam przecież dopiero czternaście lat. Mieliśmy jeszcze trochę swojego zboża przywiezionego z domu, tłukliśmy kaszę w stepie (jest to metrowej długości kawałek drewna z wydłubanym w środku otworem, w który wsypuje się ziarno, i tłuczek zrobiony również z drewna, którym ubija się ziarno, aż zrobi się kasza). Gdy zabrakło już ziarna, zmuszona byłam pójść do pracy do lasu…
Choć mama z ojcem pracowali, nie wystarczało na wyżywienie sześcioosobowej rodziny. Przydział chleba był bardzo mały. Chleb był niedobry, pieczony chyba z jakichś chwastów, czarny, lepki, ciężki, bolały od niego żołądki. Wydzielany był w ilości 40 dkg na pracownika, a 20 dkg na tzw. żywieńca, czyli na starych i małych i nic poza tym. W stołówce można było kupić szczij, czyli wodnisty kapuśniak, po którym często pływały utopione karaluchy, imitując smażoną cebulę. Można też było kupić małą porcję kaszy owsianej, którą mama rozprowadzała wodą, żeby można było podzielić wszystkich i zjeść trochę ciepłego. Ale ile razy nie było co kupić…
Do pracy w lesie wychodziliśmy bardzo wcześnie, jeszcze z ciemnym, mróz trzeszczał, para buchała z ust, a my okręceni w łachmany musieliśmy pokonywać kilometry drogi, żeby dojść do miejsca pracy. Do jedzenia do pracy na cały dzień nie było co wziąć. Brałam kawałeczek samego chleba, który mama wydzielała, żeby wszystkim starczyło. Kładłam go za pazuchą, żeby nie zamarzł. Zanim zaszłam do pracy, to go wyskubałam, a na obiad już nic nie zostało, więc gotowaliśmy wodę w lecie z rzeki, a w zimie ze śniegu w puszce po konserwie, wrzucaliśmy kawałeczek spalonej skórki chleba lub jakiegoś zielska, żeby można było przełknąć, oczywiście bez cukru. Cały dzień wycinaliśmy drzewa, które miały niezliczoną ilość lat, praca była bardzo ciężka i niebezpieczna. Były utworzone czteroosobowe brygady, dla których były przydzielone stanowiska pracy dla każdej osoby. Ja byłam ta czwartą, paliłam gałęzie. Śnieg był bardzo głęboki, zapadałam się, ileż razy mnie wyciągano, ale musiałam pracować mając zaledwie 15 lat. Rozczyszczałam również drogę dla wozaków, którzy wywozili drzewo z lasu końmi, klęli wszystko na świecie, tnąc konie aż do krwi. Bałam się, biedne zwierzęta padały na kolana, uginając się pod ciężarem pni.
Budowaliśmy również drogę z lasu nad rzekę, nazywała się lodzianka, usypywaliśmy boki ze śniegu, formując je specjalnymi saniami. Druga brygada woziła wodę z rzeki, przy czterdziestostopniowym mrozie, skrzynią zrobiona z desek, oblewaną wodą, a że mróz był siarczysty, skrzynia obmarzała i tym była uszczelniana. Polewało się te boki ze śniegu wodą, śnieg zamarzał i była wspaniała droga, po której sanie załadowane ogromną ilością drzewa jeden koń ciągnął bez trudu. Drogę zamiatało kilku ludzi, każdy miał wydzielony odcinek, żeby zdążyć uprzątnąć świeżo padający śnieg lub odpryski lodu, które konie wybijały podkowami. Wiosną, gdy lody ruszyły, poziom wody w rzece podniósł się, zaczynał się spław drzewa w głąb kraju, praca również była ciężka i niebezpieczna, w każdej chwili można się było znaleźć w lodowatej wodzie i już nigdy się z niej nie wydostać. Latem w lesie bardzo gryzły drobniutkie muszki, właziły nawet w najmniejszą dziurkę w odzieży. Od ich ukąszeń puchła twarz i ręce, więc smarowaliśmy sie dziegciem, szczególnie twarze, w domu nie było czym się umyć, nie było czym zmyć dziegciu, ale jakoś zmywaliśmy przy pomocy ropy.
Po niecałym roku pobytu w tajdze wszystka odzież tak się wyniszczyła przy pracy w lesie, że już nie było co na siebie wciągnąć, a szczególnie obuwie. Dostaliśmy od władz kalosze z czystej gumy, tak zwane „ciunie”, z którymi nie wiadomo co było robić. Kto miał od starych butów cholewy, to ubierał te „ciunie”, a na łydki cholewy zakładał. Podkradaliśmy wozakom worki i siano, ścieliło się worek na ziemi, na worek siano i tym okręcaliśmy nogi, obwiązywali sznurkiem – również kradzionym i tak chodziliśmy w czterdziestostopniowy mróz i w śniegu po pas do pracy do lasu. Dużo ludzi odmroziło sobie nogi, ręce i twarze. Nie było żadnych lekarstw ani maści, z braku witamin dostawaliśmy kurzej ślepoty. Ludzie pilnowali się w lesie, bo kto nic nie widział po zachodzie słońca, to został w lesie na noc, bo do domu nie trafił.
Towary żywnościowe dowożono w zimie po zamarzniętej rzece i to w skromnych ilościach transportem konnym, bo niczym innym tam nie dojechał, w lecie tylko na koniu w siodle. Z towarów przemysłowych nic nam nie przywożono przez sześć lat, nie kupiliśmy ani kawałeczka nitki, każdy kombinował we własnym zakresie.
Przyszła zima 1940 – 1941. Głód i chłód, nie ma widoków na jakieś dalsze życie, nigdzie nikt nie ucieknie, wszędzie daleko, mróz i śnieg. Do pracy trzeba iść, bo Stalin powiedział „kto nie rabotaju ten nie kuszaju”. Przyszło Boże Narodzenie, koniec miesiąca, nie mamy ani kopiejki, nie ma za co chleba wykupić, jesteśmy wszyscy bardzo głodni, ojciec poszedł do kantory i jeszcze wiele osób wieczorem po pracy, żeby dali nam choć po parę rubli, kupić chleba dla dzieci, to księgowy się uparł i nijak nie chciał dać pieniędzy, ale jakoś uprosili i kasjer dał po parę rubli, ale sklepowy nie dał się uprosić i chleba nie sprzedał. Poszliśmy spać bez obiadu i bez kolacji. Siostry były jeszcze małe, brat miał dopiero pięć lat i dzieci prosiły jeść, ale nie było. Popłakaliśmy się razem z mamą i spaliśmy głodni do rana. Ale głodni byliśmy nie tylko my, było więcej takich ludzi głodnych, którzy snuli się po osiedlu jak cienie. A na Boże Narodzenie ludzie ułożyli kolędę, którą przytaczam w całości (na melodię Wśród nocnej ciszy):
Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi
Naczelnik prędko do nas podchodzi
Czem prędzej się wybierajcie
I do lasu pospieszajcie
Wyrabiać normy.
Poszli do lasu lecz nie z ochoty
Ciężko się jakoś wziąć do roboty
Bo ręce im pograbiały
I nogi także zaziębiały
Bo jest mróz srogi.
Ale już wzięli w ręce topory
Każdy do roboty jakiś nieskory.
Każdy by posiedział chwilę
W domu by odpoczął mile
Razem z rodziną.
Ale niestety, trzeba to wiedzieć
Że tu bezczynnie nie wolno siedzieć
Każdy tu się tak sprawuje
Co dzień bez przerwy pracuje
Co dzień bez przerwy.
Późnym wieczorem kończy się praca
Każdy do baraku spiesznie powraca
Do kajut spieszy zmęczony
Zziębnięty i przemoczony
Z mrozu i śniegu.
Potem już każdy idzie w stołową
By się posilić zupą grochową
Lecz trza wpierw w ogonku postać
Żeby ją w okienku dostać
W ogonku dostać.
Wrócił do baraku bardzo zdyszany
Bo już kupił zupy, ale owsianej
A tu kobieta narzeka
Bo ta zupa śmierdzi rzeką
Z tej tu stołowej.
Zmiłuj sie zmiłuj nad nami Panie
Wysłuchaj sybiraków wołanie
Zmiłuj się zmiłuj nad nami
Biednymi tu Polakami
Tutaj w Sybirze.
Pokaż nam także dobroć Twej Łaski
Byśmy wrócili do naszej Polski
Do naszej Ojczyzny miłej
Do naszych zagród i niwy
Do naszych rodzin.
Nastał rok 1941. Ciężka syberyjska zima coraz bardziej daje się we znaki. Głęboki śnieg, zawieje i siarczysty mróz dochodzący do czterdziestu stopni wyniszcza i tak już wycieńczonych głodem i pracą ludzi. Brakuje odzieży i ciepłego obuwia, nasila się choroba przeziębień. Nie ma lekarstw i opieki medycznej, coraz więcej ludzi chorych nie wychodzi do pracy. Kierownictwo wścieka się, liczą nas codziennie i wyczytują po nazwiskach, jeżeli kogoś brakuje, szukają do upadłego, lecz chorego nie mogą zmusić. On i tak jest poszkodowany, nikt go nie poratuje, ponieważ nie pracuje – nie zarabia – nie ma z czego żyć. Chorobowego nie płacą, więc żyje z dnia na dzień.
Gnębiły nas wszy, nie było w czym prać, więc nie praliśmy przez półtora roku. Gotowaliśmy te szczątki odzieży w garnkach, w których gotowaliśmy jedzenie, żeby choć trochę te wszy przetrzepać, ponieważ nie dawały nam żyć. Pewnego mroźnego dnia kierownictwo uplanowało zebrać mężczyzn do pięćdziesięciu lat i wysłać do pracy do wsi odległej o czterdzieści kilometrów od naszego uczastka. Zorganizowano podwody, uformowano transport, dość długi, załadowano wszystkich mężczyzn wyznaczonych do wysłania i ruszono w drogę, a mróz wtedy był siarczysty, tylko czerwony krążek słońca przedzierał się przez mgłę unoszącą się od mrozu, pech chciał, że mojemu ojcu wypadło jechać na ostatnich saniach, ponieważ był ciężko chory na zapalenie płuc, pluł krwią, mama nie chciała go puścić, ale ojciec, choć chory, uparł się, że pojedzie, więc majster powiedział, że położą go w bolnicy i wyleczą, ale nikt w to nie wierzył, ponieważ żadnej bolnicy tam nie było. Więc ojciec pojechał i nie dojechał, a że siedział sam na ostatnich saniach, w drodze wypadł z sań w niewiadomy sposób, przez nikogo nie zauważony i nie mogąc dogonić swojego konia, umiera śmiercią tragiczną przez zamarznięcie wśród lasów i śniegów syberyjskich. Po trzech dniach znaleziono go martwego. Zostaliśmy sami. Zabrano go niby na sekcję i gdzieś pochowano na rosyjskiej ziemi i do dziś nie wiadomo, gdzie jego mogiła. Nie mieliśmy w czym go pochować w zamarzniętej ziemi, nie miał kto grobu wykopać, więc nie zabiegaliśmy o zwrot ciała. Mama słabego zdrowia, czworo nieletnich dzieci i nikogo z rodziny.
Po śmierci ojca pracowałyśmy z mamą we dwie, żeby wyżywić rodzinę, jest bardzo ciężko. Chodzimy do pracy w lesie. Na wiosnę zachorowałam na nogę, na chorobę zwaną cyngą. Jest to choroba spowodowana brakiem witamin. Nie mogę chodzić, mam również kurzą ślepotę. Z domu nie mogę się ruszyć nawet do toalety, muszą mnie wyprowadzać. Jeszcze jedna darmowa gęba do jedzenia. Mama pracuje sama, ale jakoś sobie radzimy. Po śmierci ojca dali nam po kilogramie chleba więcej, dodatkowo na półsieroty, więc dawałam chłopakom, żeby mi za to przynosili z lasu trawę podobną do czosnku – roślina ta nazywa się czeremsza, ma również zapach czosnku i właściwości lecznicze. Jadłam tą roślinę w różnej postaci, przyrządzaną na różne sposoby – surową, smażoną, gotowaną i tą rośliną wyleczyłam nogę. Roślina ma właściwości lecznicze jak cebula.
W lecie przyszła epidemia duru i czerwonki, ludzie masowo umierali, codziennie wywożono po parę osób, grzebano bez trumien, bo nie było z czego ich zrobić. Po jakimś czasie przywieziono szczepionkę przeciw durowi, dopiero ludzie przestali umierać, ale zostało wiele sierot, wdów i wdowców. I tylko z naszych ludzi ci, którzy nie umarli na tyfus, uczyli się od nowa chodzić, zaczynały im odrastać włosy, wylazłe od wysokiej gorączki. Ciężko przeżyliśmy to lato, odżywiając się grzybami i jagodami oraz odpadkami z kuchni, jak na przykład obierki z ziemniaków, tłuczone i mieszane z plewami z prosa i z tego piekliśmy placki na patelni smarowanej woskiem. Żyliśmy tak nadzieją z dnia na dzień, że wreszcie przyjdzie kiedyś czas, że ktoś nas z tej katorgi uwolni, bo nikomu nic nie zawiniliśmy. Byliśmy Polakami – to nasz wina.
Nadsłuchiwaliśmy każdego skrzypnięcia drzewa, każdego świergotu zabłąkanego ptaka, ponieważ tam bardzo rzadko można było spotkać coś żywego i cieszyliśmy się, że już chyba teraz wyjdziemy do domu, co było tylko złudną nadzieją.
Aż wreszcie nadszedł ten upragniony dzień. Wprawdzie do domu nie jechaliśmy, ale nas uwolnili spod jarzma rygoru. Piętnastego września 1941 roku uwolnili nas, dali nam zaświadczenia i powiedzieli, że mamy pójść, gdzie chcemy. I poszliśmy przed siebie. Starzy i chorzy, głodni, sponiewierani niewolniczą pracą, z małymi niedo-żywionymi dziećmi, które przez półtora roku nie widziały kropli mleka, ani cukru, ani żadnej odżywki, która by mogła je w jakiej takiej kondycji utrzymać.
W drodze nocowaliśmy w szałasach, skleconych z gałęzi i siana, szałasach postawionych nie wiedzieć przez kogo i po co. Nie chroniły one przed zimnem, jedynie przed rosą, która była bardzo zimna, ponieważ była to już druga połowa września, bo na Syberii zima zaczyna się wcześnie. W szałasie nie było czym się okryć, bo wszystko wyprzedaliśmy za grosze, żeby było za co przeżyć, żeby z głodu nie umrzeć. Bo dużo ludzi, a szczególnie dzieci poumierało z głodu, pożółkłych i opuchniętych. Nam udało się przeżyć.
Przy szałasie wieczorem zbieraliśmy gałęzie na ognisko, żeby można było się ogrzać i żeby ogień nie wygasł dyżurowaliśmy całą noc z innymi podróżnymi. I tak przez trzy dni koczowaliśmy w szałasach, wlokąc się do jakiegoś celu o suchym kawałeczku błotnistego, lepkiego chleba, który dali nam na drogę jako suchy prowiant. Po trzech dniach dowlekliśmy się do wioski, mając za sobą przebytych 40 km drogi przez las. We wiosce przenocowaliśmy, odpoczęli i następnego dnia udaliśmy się w dalszą drogę. Po drodze spotkaliśmy kobietę powracającą z mleczarni, która podwiozła nas do wioski Pokrowka, tam zatrzymaliśmy się na dłużej. Dali nam w kołchozie mieszkanie zbudowane z belek drewnianych, nieciosanych, z maleńkim okienkiem i z dziurami między belkami, przez które wiało całą zimę, jak przez sito. Uszczelniliśmy jako tako mchem i tak przezimowaliśmy. Na wiosnę dali nam mieszkanie większe, ale wsadzili trzy rodziny, w sumie trzynaście osób, naszą sąsiadkę jeszcze z domu, bo trzymaliśmy się razem, żeby było bardziej swojsko, i wdowca z dwojgiem dzieci, któremu żona w tajdze umarła na tyfus. Wszyscy pracowaliśmy w kołchozie, wykonywaliśmy różne prace, jakie nam zlecono. Nie było tłumaczenia, że nie pójdę. Wdowiec ów pracował na bazie przy zwierzętach. Pewnego razu przyszedł z pracy i powiada: kobiety, w kołchozie na bazie zdechł źrebak; wiem, gdzie go wywieźli, może byśmy poszli wieczorem i przywieźli do domu, byłoby co jeść, więc zgodziłyśmy się. Poszliśmy wieczorem we trójkę, załadowaliśmy konia na sanki, przywiązali sznurkiem, żeby nam po drodze nie spadł i przywieźliśmy do domu. Wciągnęliśmy do domu, koń był zamarznięty, sztywny, leżał do góry kopytami z wyszczerzonymi zębami, patrzył na nas otwartymi oczyma. Zdjęliśmy z niego skórę, pokrajaliśmy na kawałki, wciągnęliśmy mięso na strych, wieszając za belki, a że była zima i mróz, to dobrze się przechowało. Mężczyzna ten przynosił z bazy cebulę i czosnek, więc piekliśmy to mięso, było wspaniałe, dziś bym go nie tknęła. Brakowało natomiast chleba. Staliśmy w kolejce nieraz cały dzień, koło piekarni, na mrozie, nie mogąc się doczekać, aż ktoś się zlituje i sprzeda nam chleb. Aż tu kobieta wychodzi i mówi: nie stójcie i nie czekajcie, chleba dzisiaj nie będzie, bo piekarka się upiła. Cóż było robić, rozeszliśmy się do domu, a było tak nie jeden raz.
Do pracy trzeba było iść. Woziłam drzewo z lasu na saniach, po pas w śniegu, konie słabe, karmione zgniłym sianem, bo w lecie nikt zbioru nie dopilnował, ustawał w drodze, w saniach załadowanych drzewem. Trzeba było wyprzęgać, sanie z drzewem zostawić na drodze, a konia ledwo przeplatającego nogami prowadzić do domu i brać drugiego, takiego samego. A przecież to nie była robota dla dziewczyny mającej szesnaście lat.
Nadeszła wiosna, czas siewów. Nie było w dostatecznej ilości nasion na siew, nie było komu pracować na roli, tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni byli na wojnie, a kobiety niewiele mogły zdziałać. Traktory psuły się, stały po polach, nie miał ich kto remontować, więc byle jak zasiano i byle jakie były zbiory, a z tego trzeba było zdać na plan i znów groził głód. Nie mogli związać końca z końcem, bo nie zostawało w kołchozie na wyżywienie ludzi. We żniwa pracowaliśmy w polu, nocowaliśmy również w polu, w szałasach. Wyżywienie było bardzo słabe, żywiliśmy się cały rok bezpłatnie, ale na końcu roku, gdy przyszło rozliczenie, nie otrzymywaliśmy nic, bo powiedzieli nam, że jedliśmy cały rok, więc nic nie zarobiłeś, jeszcze musisz dopłacić. Cóż było robić, dopłacać nie było czym, więc znów pracowaliśmy cały rok, żeby na końcu roku nic nie otrzymać. I tak było z górą dwa lata.
Zima 1942–43 jest również śnieżna i mroźna. W kołchozie zaczyna się zmniejszanie porcji chleba, nie ma opału, nosimy tylko gałęzie
z zagajników, żeby ogrzać mieszkanie. Wreszcie zdecydowaliśmy się poszukać innego miejsca zamieszkania i innej pracy. Mama i sąsiadka nic nie mówiąc w kołchozie, poszły szukać pracy. Dwa tygodnie ich nie było. W tym czasie, gdy ich nie było, kołchoźnicy wyrzucili nas z mieszkania do dziurawej koniuszni, gdzie naprawiano chomonta dla kołchozowych koni. Przez dwa tygodnie nie było gdzie spać, ani co jeść. Dzieci były jeszcze małe, było nam bardzo zimno, ale jakoś to przeżyliśmy. Wreszcie w nocy zapukały nasze mamy.
Udaliśmy się w nowe miejsce, daleko w step, do pracy przy owcach. Zimą zwoziliśmy siano ze stogów. Paliliśmy ogniska na saniach, żeby nie zamarznąć, ponieważ było daleko. Stogi były wysokie, zasypane aż po wierzchy śniegiem, trzeba było odkopywać śnieg, żeby się dostać do siana. Ściany stogu były obmarznięte lodem, trzeba było się dobrze napracować, żeby nabrać wóz siana. W lecie wstawaliśmy bardzo wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Wyganialiśmy stado liczące nieraz półtora tysiąca sztuk owiec (pasłyśmy we dwie), żeby się trochę popasły po chłodzie , bo w dzień słońce prażyło niemiłosiernie na stepie, bez wody i cienia. Trzeba było bardzo pilnować, ponieważ grasowały wilki. Zaganiałyśmy po zachodzie słońca, również po chłodzie, więc byłyśmy okropnie zmęczone, spałyśmy bardzo krótko, bo w lecie noc bardzo krótka.
Pracowałyśmy niezliczoną ilość godzin. Ponieważ nikt tam nie miał zegara, więc żyliśmy według słońca. Nie było odpoczynku, przez sześć lat nikt nam nie dawał urlopu, zarabiało się niewiele, więc pracowaliśmy całą rodziną. Nawet siostry małe, liczące jedna dziesięć lat, druga dwanaście, pasły małe stadka owiec z maleńkimi jagniętami, oczywiście blisko domu, żeby zarobić parę rubli i dorzucić do wspólnej kasy. Nie było w co się ubrać, więc kradłyśmy wełnę z żywych owiec, przędliśmy nici na wrzecionie i robiliśmy na drutach skarpety, swetry i spódnice i to była nasza jedyna odzież, bo nie można było nic kupić. Chodziliśmy bez koszuli lub robiliśmy z worków, które zdobywaliśmy na suszarni zboża. Bo tam również uprawiano zboże, którego połowa marnowała się na polu, gdyż transport, którego używano do przewozu ziarna, pozostawiał wiele do życzenia. Przyczepy były dziurawe, nie było plandek do wyścielania przyczep, nikt nie dbał o uszczelnienie, więc zboże sypało się całą drogę. Zbieraliśmy to ziarno, gdzie było więcej nasypane, a resztę zbierały owce. Ziarno prażyliśmy na kuchni, mełliśmy w młynku od kawy i gotowaliśmy kaszę. W zimie z braku paszy wyganiało się owce w step. Owce rozkopywały śnieg tam, gdzie był cieńszy i wyskubywały zeszłoroczną trawę. Dokarmiało się je tylko rano i wieczorem niewielką ilością siana, które w mig zjadały. Na wiosnę owce były tak słabe, że nie mogły chodzić. Ale z biegiem czasu odpasały się, gdy trawa odrosła. W maju były wykoty, stada powiększały się i przybywało pracy. Trzeba było dbać o jagnięta, żeby się nie marnowały. I tak było przez trzy lata. Na lato wyganialiśmy stado na wypas w stepy, tygodniami nie wracaliśmy do domu, nocowaliśmy w szałasach nie myci i w niezmienionej odzieży, wracaliśmy dopiero na jesieni.
Aż w końcu nadszedł ten upragniony dzień, na który z taką nadzieją czekaliśmy przez sześć lat.
Rano przyszła kobieta z urzędu i powiedziała: „dziś do pracy nie idziecie, bo jedziecie do domu. Od razu nikt nie uwierzył, ale gdy już uwierzyliśmy, to chyba nikt w życiu takiej radości nie przeżył. Popłakaliśmy się z radości i ze szczęścia. Ale droga do domu była jeszcze bardzo daleka, ponieważ mieszkaliśmy w Kazachstanie w górach Sajanach. Jechaliśmy do tego domu, do tej naszej kochanej Ojczyzny Polski całe dwa miesiące, ale i tak do domu nie trafiliśmy, ponieważ transportem wieźli nas przez całą Polskę, aż na Ziemie Odzyskane. Gdy przejeżdżaliśmy granicę ze Związkiem Radzieckim, oczom naszym ukazał się straszny widok. Budynki były rozbite, popalone, tory kolejowe powyrywane, wagony poprzewracane, walające się koła spod wagonów. Choć był to rok 1946, ale ślady wojny były jeszcze bardzo widoczne. Tam na Syberii nic o wojnie nie wiedzieliśmy, więc zdziwienie było tym większe. Nie wiedzieliśmy, jakie okropności wojny ludzie w Polsce przeżywali. Po Polsce wozili nas transportem przez dwa tygodnie, nie była dla nas nigdzie miejsca. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, stawał na każdej, nawet małej stacji, stał po parę godzin lub dni. Wtedy wysypywaliśmy się z wagonów jak pszczoły z ula, niepodobni do ludzi, brudni i zaniedbani. Ale nikt tym się nie przejmował. Zawiązywały się przyjaźnie, opowiadano sobie o swoich przeżyciach, tu i ówdzie słychać było śpiewy, piękne rosyjskie piosenki. Pachniało wiosną, słońce przygrzewało, a my ciągle jechaliśmy. Ludzie już wyszli do pracy w polu, a my wciąż nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Po drodze mijaliśmy pociągi wojskowe powracające z frontu. Żołnierze radzieccy oraz dziewczyny żołnierki, którym zazdrościłyśmy, były zadbane i wyglądały pięknie w mundurach, pomimo tego, że wracały z frontu.
Na każdej stacji spotykało się innych ludzi, inne widoki. Niektóre stacje były zniszczone przez działania wojenne, a niektóre jeszcze w nienaruszonym stanie. Gdy pociąg dłużej stał na stacji, wychodziliśmy na miasto na „szaber”, ponieważ sześć lat nie kupiliśmy nawet kawałeczka nitki, więc cieszyła nawet każda szmatka czy jakaś inna rzecz, która przedstawiała jakąkolwiek, nawet minimalną wartość. W opuszczonych domach, częściowo uszkodzonych, można było znaleźć wszystko, od przedmiotów kuchennych do rozdartej pierzyny, wysypanego pierza, garnków i wiele, wiele innych rzeczy, porzuconych przez właścicieli, bądź uciekających, bądź wysiedlonych. Tu i ówdzie spotykało się pojedynczych żołnierzy, kręcących się bez celu, być może oczekujących na kogoś, być może powracających do domu.
Gdy dojechaliśmy do Warszawy, oczom naszym ukazał się straszny widok. Czarne, osmalone kikuty domów i kominów, morze gruzów, a gdzieniegdzie błyszczące w rozbitej kamienicy światełko. I jeden wagon tramwaju, poruszający się jak żółw miedzy gruzami. Następne miasto, które przedstawiało widok Sodomy i Gomory, gdzie był tylko kamień na kamieniu, było miasto Gubin.
W Gubinie jak na nasze warunki nie było nic do roboty, w tych gruzach nie wiadomo było, od czego zaczynać. Nikt nie chciał tam zostać, więc wieźli nas jeszcze dalej, aż na Śląsk. Wyładowano nas w Jeleniej Górze, osadzono najpierw w baraku, później przeniesiono do P.U.R. (Państwowy Urząd Repatriacyjny), skąd po paru dniach rozwieziono nas po wsiach, oddając pod opiekę bauerom, którzy wykorzystywali nas do różnych prac w polu, gdzie znów ciężko pracowaliśmy za marny wikt i parę groszy. Trzeba było szukać sobie jakiegoś lokum i pracy. Ponieważ całe domy były już zajęte, musieliśmy remontować uszkodzone. Nie było żadnych zakładów pracy, trzeba było w dalszym ciągu pracować u bogatych gospodarzy, ażeby zapracować na kawałek chleba. Młodsze dzieci poszły do szkoły, żeby zdobyć choć trochę wiedzy.
Po powrocie do Polski nie mieliśmy nic. Przez sześć lat zmarnowaliśmy swoją młodość i zdrowie, straciliśmy dorobek całego życia, który ojciec i matka w swoim młodym życiu zdobyli.
Ichtys nr 41-46, październik 2007 – maj 2008; nr 49-51, wrzesień 2008 – styczeń 2009