My dzieci swoich rodziców, w latach naszego dzieciństwa i młodości nie zawsze wsłuchiwaliśmy się w opowieści, które oni próbowali nam przekazywać.
Moja mama ma już 90 lat. Piękny wiek, ale tylko wtedy, kiedy jest się sprawnym. Pomimo tego, że mama jest pełna życia, interesuje się „co w trawie piszczy” starość jest czasami nie do pokonania. Bywają lesze i gorsze dni. Korzystając z tego, że miewa więcej tych lepszych dni i namówiona przez kolegę, poprosiłam ją o wspomnienia. Jak to było, gdy oboje z moim tatą przyjechali do Łeby? Czyli odrobiłam lekcję, którą nie odrobiłam w młodości, bo były inne, „ważniejsze sprawy na głowie”. Mój tata pochodził z małej wioski na Kociewiu – Brzuski, kilkanaście kilometrów od Pelplina, mama zaś ze wschodniej części naszej dawnej Ojczyzny z Tamanowic k.Lwowa.
Ojciec taty był sołtysem, później tą funkcję objęła moja ciocia Jadwiga, potem jej syn Janusz, a dziś sołtysem jest jego żona Ewa. Ojciec miał dziewięcioro rodzeństwa. Każde z nich otrzymało staranne wykształcenie, każde grało na jakimś instrumencie. W czasach zaborów część starszego rodzeństwa mojego taty, jak i on sam, chodziła do niemieckiej szkoły. W domu mówiono, pisano i czytano po polsku. Z niedowierzaniem, czytając listy od moich ciotek i stryjów, patrzyłam na piękną kaligrafię, której nas już nie uczono. Pomimo zaborów każdy brat mojego ojca (jak im się to udało?) był w polskim wojsku. Dzisiaj już nikt nie odpowie mi na to pytanie… Ojciec był średnim synem swoich rodziców, chyba szóstym w kolejności wieku dzieckiem. Moi rodzice, po zawieruchach wojennych, poznali się na Dolnym Śląsku, w Jedlinie Zdroju. Ojciec pracował w fabryce porcelany, jako magazynier, mama w barze, jako bufetowa. Dzisiaj zawód ten ładnie nazywany jest „ barmanka”.
Tata, mając taki wyuczony zawód i miłość do tego zawodu, postanowił zatrudnić się w mleczarni. Moi rodzice przyjechali do Łeby w marcu 1950 roku, najpierw przejechał tata, a później dołączyła mama. Wybrali małe mieszkanko przy ulicy Derdowskiego, sądząc, że długo w Łebie nie pobędą. Tata dostał pracę jako serowar i przeniesienie służbowe z miejscowości Trzepowo. W międzyczasie uruchamiał linie produkcyjne we Wrocławiu i Przywidzu. Mleczarnia, którą i ja pamiętam, ale już nie z czasów w jej dobrego prosperowania, znajdowała się przy ulicy 11-go Listopada (naprzeciw Biblioteki Miejskiej), tam gdzie dzisiaj mieści się sklep pana Wojtka Śnioszka. Był to okazały budynek z rampami do odbioru lub transportu produktów. Z tego, co powiedziała mi i zapamiętała moja mama, w mleczarni pracowało kilku pracowników. Kierownikiem w ówczesnych czasach był pan Runowski, zastępcą pan Fryza, pracował tu także pan W.Dzietczyk. Arnold Schwichtenberg , który obsługiwał maselnicę, żyje do dziś w Niemczech i w okresie stanu wojennego był naszym „dobrym aniołem”. Mój tata jako serowar robił sery – śniadaniowe, pleśniowe, przyjmował mleko, badał jednostki (czyli % tłuszczu). W tamtych czasach mleczarnia pracowała pełną parą. Produkowano tu twaróg, masło, sery, a w lecie lody. Mleko skupowano od gospodarzy z Gac, Wrześcia, Nowęcina, Sarbska, Żarnowskiej.
Odbywało się to tak, że gospodarze z danej wsi zwozili mleko do jednego z nich, woźnica zabierał je na platformę (furmankę) i dostarczał do mleczarni. Produkty takie jak sery, twaróg, masło i nawet lody wywożono pociągiem w stronę Lęborka. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że tygodniowo robiono do 9 beczek masła, po 30 kg każda. Sama zaś mleczarnia miała swój sklep nabiałowy przy ulicy Kościuszki ( kierowniczką była p. Biernad), dwa punkty z lodami, przy hotelu Neptun i drugi w parku Rybaka. W jednym z nich przez pewien czas pracowała również moja mama. Z tyłu mleczarni znajdował się skład serów, które dojrzewały i -jak pamięta mama- były wielkie jak koła. Kiedyś ktoś „ u góry „ podjął decyzję, że taka mleczarnia nie jest Łebie potrzebna i wtedy odeszło z niej kilku kolegów ojca i on sam.
Zamiast mleczarni powstała tzw. zlewnia mleka, wywieziono maselnicę, prawdopodobnie do Lęborka. Aby tego dokonać trzeba było rozbić ścianę, maselnica bowiem była ogromnych rozmiarów. Jak sobie przypominam, w naszym domu, szczególnie latem robiło się napoje z mleka: kefir, serwatkę, maślankę, którą uwielbiam do dziś, na stole królował dobry twaróg. Z tamtych lat pozostał w naszym domu termometr mleczarski, półlitrowa kanka do badań i umiejętność zrobienia z twarogu sera pleśniowego; dzisiaj mówi się chyba o nim Brie…?