Łebianie wszyscy skądś przybyli albo dokądś odeszli…
65 lat temu w Łebie zaczynało się nowe życie. Przegnani wojną ludzie tutaj szukali nowego domu. Przybyli z różnych stron przedwojennej Polski. Z małymi tobołkami i wielkimi przeżyciami. Trzeba było wtedy szukać nowego sposobu na życie – jak wspominał Pan Stachowiak.
W 2010 r. będziemy na łamach Ichtys przypominać tamten czas i pierwszych polskich osadników w Łebie. Cykl wspomnień otwieramy – a jakżeby inaczej -„Powitaniem z Łebą”. Powitaniem, które nastąpiło w Boże Narodzenie 1945 roku.
Maria Konkol
Do Łeby przybyłam razem z mamą i braćmi w Święta Bożego Narodzenia 1945 roku, po trwającej blisko trzy doby podróży. Przybyliśmy z Wieliczki, miałam wówczas 12 lat.
W Łebie od czerwca czekał na nas tata, który wyruszył wcześniej na rekonesans na „ziemie odzyskane” razem ze swoim ojczymem. W poszukiwaniu miejsca dla swoich rodzin dotarli aż do Kołobrzegu, ale miasto było wówczas ogromnym gruzowiskiem. W drodze powrotnej utknęli na dworcu kolejowym w Lęborku, więc gdy kolejarze zapowiedzieli, że pojedzie pociąg do Łeby – wsiedli do niego. Byli w pierwszej piętnastce Polaków, którzy postanowili na czas jakiś tu zostać, jak się okazało – dziadek do 1949r., a ojciec – do końca życia.
Opowiadali nam później swoje pierwsze wrażenia z miejsca, w którym się znaleźli. Łeba w przeciwieństwie do innych miast, do których wcześniej dotarli, nie była zniszczona działaniami wojennymi. Gdy więc odszukali polskiego urzędnika – okazał się nim siedzący na schodach magistratu burmistrz – ten poradził im, by poszukali sobie mieszkania i wrócili zapisać się na wykazie mieszkańców. Mój dziadek, reprezentant przedwojennej klasy urzędniczej, zbulwersowany był widokiem urzędującego na ulicy burmistrza, który siedział podobno na tych schodach boso, a buty stały obok.
Na miejsce zamieszkania ojciec wybrał sobie pusty lokal przy ul. Rynkowej (obecnie Powstańców Warszawy). Do tego lokalu przylegało mieszkanie zajmowane przez starszą Niemkę, do której rodzice polecili nam zwracać się „Frau Riszke”.
Wspomnienie mojego pierwszego wrażenia po wyjściu z pociągu w Łebie związane jest z potężnym, nasilającym się nierównomiernie hukiem, który później poznałam jako odgłos sztormu oraz ze specyficznym zapachem – solnym zapachem wody morskiej i zapachem wędzarnianych dymów. Długo jeszcze w mojej świadomości te doznania dominowały, zanim nie straciły swej ostrości wskutek codziennego oswajania się z nimi. A moje pierwsze spotkanie z morzem było tym, co dzisiaj określa się „szokiem”. Miało ono miejsce na skarpie przy Neptunie, skąd w towarzystwie rodziców i braci zobaczyłam je – potężne i groźne, a jednocześnie jakże piękne! Widok ze skarpy wydał mi się obrazem z baśniowej opowieści o Królowej Lodu: brzeg morza był skuty lodem, ukształtowanym fantazyjnie; wysokie fale sztormowe napływające z głębi niezamarzniętego morza rozbijały się o przybrzeżne zlodowacenia, tworząc rozbryzgujące się pióropusze białej piany.
Ten grudniowy, pierwszy spacer w Łebie zaznaczył się w mojej pamięci także nieprzyjemnym wrażeniem lęku w związku ze zwiedzaniem opustoszałego, zdewastowanego kamiennego zamku. Tata powiedział nam, że był on prawdopodobnie własnością dygnitarza III Rzeszy, co już budziło we mnie poczucie zagrożenia, wyniesione z czasu okupacji. Zamek – obecny Neptun – był otwarty, drzwi były powyrywane, szyby w oknach potłuczone, szarpane silnym wiatrem resztki okiennic z łoskotem obijały się o ściany. W pomieszczeniach powyrywane parkiety, okaleczone podłogi pokrywały szkła potłuczonych luster i szyb, a nad nimi hulał wiatr, unosząc sterty papierów, szmat i innych śmieci. W niektórych pomieszczeniach były pozostałości palonych ognisk, nie do zniesienia był unoszący się trupi fetor. Opuściliśmy zwiedzany obiekt w popłochu, z przeświadczeniem, że czai się w nim jeszcze jakieś zło…