Rataj Zofia i Władysław

Twarze naszej parafii – Ratajowie

Choć Zofia i Władysław Ratajowie nie żyją już od dziesięciu lat, to jednak pamięć o nich pozostaje wciąż żywa we wspomnieniach wielu łebian. Można śmiało powiedzieć, że Ratajowie wpisali się w poczet najbardziej charakterystycznych „twarzy” naszej parafii. Któż bowiem spośród starszych łebian nie pamięta Pani Zofii przy sztandarze i Pana Władysława – grabarza?

Oboje przybyli do Łeby w 1945 roku. Pani Zofia przyjechała z Mniszewa k. Warszawy do osiadłej już w Nowęcinie siostry Genowefy Świderskiej, a Władysław Rataj z Poznańskiego trafił do Wojsk Ochrony Pogranicza w Łebie. Poznali się i pobrali w Łebie w 1946 r. Po kilkakrotnej zmianie mieszkania osiedli na dobre przy Placu Dworcowym. Tam urodziła się ich najstarsza córka Helena, która dzisiaj opowiada nam o rodzicach i wspomina Łebę swojej młodości.

Władysław Rataj po odsłużeniu wojska pracował jako wędzarz w Centrali Rybnej. Przy kościele zaangażował się wraz z żoną już za o. Napierały. Za Proboszcza Rodzynka, który był sądzony za kaplicę w Żarnowskiej, Ratajowie, jako „ludzie parafii”, byli przesłuchiwani w tej sprawie. Za Proboszcza Zawodnego przesłuchiwano ich w sprawie zbierania datków na kościół.

Gdy za Proboszcza Zawodnego zmarł Pan Dolny, dotychczasowy grabarz – wspomina Pani Helena – Proboszcz poprosił ojca, aby został grabarzem. No i tata został, był do 1975 roku. Mógł zostać dłużej, ale Maryla, moja młodsza siostra, mówiła, że się wstydzi, bo wołają za nią „córka grabarza” i żeby tata już przestał.

Pamiętam – mówi Pani Helena zapytana o wspomnienia „około cmentarne”– że jeszcze za o. Matyska tata schodził do krypt, jakie są w naszym kościele, jest tam nawet biskup pochowany. A jak kopali kable na zewnątrz, z lewej strony, to tam było pełno czaszek. Zresztą cały plac wokół kościoła to był cmentarz, były tam te charakterystyczne niemieckie płotki żeliwne, było też dużo zarośli, jaśminy, bzy, jeżyny. A cmentarz parafialny „na górce” był wtedy taki malutki… Obecna kaplica cmentarna była wówczas kostnicą. Pamiętam, że jako dzieci robiliśmy psikusa letnikom, którzy pytali nas o wolne pokoje – wysyłaliśmy ich na Świerczewskiego 24 – do kostnicy. Była też kiedyś jeszcze inna kostnica w Łebie – ten mały budyneczek koło kina, tam, gdzie teraz jest smażalnia Dąbrowskich. To znaczy za nas to już nie była kostnica, ale podobno wcześniej. Pamiętam, że w tym lasku za kinem były też resztki żelaznych płotków z grobów.

Większość domowych wspomnień z młodości Pani Heleny związana jest z kościołem i parafią: Od września zaczynaliśmy robić w domu lampiony, robiliśmy ich ok… 600 sztuk, tak, sześćset i rozdawaliśmy dzieciom. W adwencie na roratach – na 6 rano! – bywało 620 – 640 dzieci! A ile ich z Nowęcina przychodziło! Był pełniutki kościół. Na koniec ks. Gwóźdź na te nagrody to przeznaczył raz pieniądze, które dostał od swoich rodziców na buty. A za ks. Szkółki to jakie Jasełka graliśmy! Występy były wielokrotne, bo ludzie nie mieścili się w salce. Mieliśmy prawdziwą scenę z desek, dekoracje, kulisy. W Wielkim Tygodniu to znowu było czuwanie przy Grobie – ileż wtedy służb różnych czuwało. A na Boże Ciało – oczywiście budowanie ołtarzy, sypanie kwiatków, sztandary, poduszki, feretrony… Kwiatki sypać to nawet jeździliśmy do kościoła filialnego w Sarbsku. Jeździliśmy parafialną bryczką. Konik księdza pamiętam, że był bardzo narowisty. Raz, jak spłoszył się od gwizdu pociągu, to nieźle nas poniósł. Tylko jedna pani ze Świerczewskiego dawała sobie z nim radę. Jesienią na Różańcu w kościele zawsze dziewczynki w białych sukienkach trzymały wielki różaniec, zrobionyz piłeczek ping-pongowych.

Moi rodzice zawsze byli blisko kościoła, zawsze zaangażowani w życie parafii – mówi Pani Helena. – A przy nich to i ja do siedemnastego roku życia mocno się udzielałam. Zresztą z młodzieży nie tylko ja. Większość młodych wtedy się angażowała, wszystko mocno przeżywała. Pamiętam, jaki był płacz w szkole, gdy nagle jednego dnia ogłosili, że więcej religii już tutaj nie będzie – kazali zdejmować krzyże, obrazy… Teraz to jest jakoś inaczej, niż za naszej młodości. Ciekawe, dlaczego. Niektórzy mówią, że my kiedyś nie mieliśmy wielu rozrywek, więc zostawał nam tylko kościół. Ale czy na pewno tylko tak można tłumaczyć nasze zaangażowanie…?

Wspomnienia Heleny Wolf zanotowała Maria Konkol