Chciałabym opowiedzieć o wojennych losach mojej rodziny. O czasach naprawdę trudnych i wymagających niesłychanego hartu ducha i wytrzymałości psychicznej. Mam nadzieję, że opis tego niezwykłego trudu uzmysłowi Państwu, jak błahe są problemy dnia codziennego w czasach obecnych i pozwoli pokonywać je z większym zaangażowaniem. A także z nadzieją na przezwyciężenie wszelkich niedogodności, skoro nam udało się przeżyć wojnę, zmierzywszy się z jej najstraszniejszym obliczem.
Byliśmy szczęśliwą pięcioosobową rodziną do momentu wybuchu wojny, która pokrzyżowała nasze plany i rozdzieliła rodzinę na długie pięć lat. Mieszkaliśmy w Gdyni. Mój ojciec Stanisław Ratajczak brał udział w obronie placówki Poczty Polskiej w Gdyni. Bomba uderzyła tam w dach i zmiotła z niego mojego tatę wraz z kolegą Benkiem. Ojciec odniósł liczne obrażenia i dostał się do niewoli. Trafił do Stutthofu, przeszedł liczne obozy będąc pieszo przepędzany z miejsca na miejsce wraz z grupą innych jeńców. Ostatecznie trafili wraz z Benkiem do Oświęcimia, gdzie przeżyli dzięki umiejętnościom krawieckim Benka, który szył spodnie dla oficerów SS. Zaangażował w ten proces tatę, który nie posiadał umiejętności szycia. Ale ponieważ perfekcyjnie władał językiem niemieckim, mógł bezproblemowo porozumieć się z Niemcami odnośnie wykonywanej pracy.
W tym samym czasie, kiedy tato był w niewoli, rodziny aresztowanych, które nie podpisały listy Volksdeutsch lub Eingedeutsch, zostały wywiezione wagonami towarowymi z Gdyni do Łodzi. Taki los spotkał też mnie i moich dwóch braci wraz z mamą. Na peronie w Łodzi panowało niezwykłe zamieszanie, jeden wielki krzyk i chaos. Mama Antonina na skutek przeżyć dostała krwotoku i wraz z trzymiesięcznym Stasiem została zabrana przez kobietę z Czerwonego Krzyża. W tym czasie mój sześcioletni brat Zbyszek, wtedy bardzo sprytny, wykorzystał zamieszanie i ukrył się pod poszyciem dachu peronu (przy samych belkach), gdzie wciągnął i mnie. W tym czasie cały transport przybyłych na peron ludzi został pognany do łódzkiej fabryki. Odczekawszy do zakończenia wrzawy i z nastaniem kompletnej ciszy, zeszliśmy na dół na pusty peron. Byliśmy sami, skazani na siebie. Szukaliśmy schronienia. Idąc doszliśmy do stadniny koni, gdzie w boksach mężczyźni oporządzali konie. Byliśmy przekonani, że oto znaleźliśmy bezpieczną przystań. Było ciemno. W pewnym momencie wbiegli SS-mani i ochrona kolei i strasznie krzycząc okładali skórzanymi biczami pracujących w stadninie mężczyzn. Wyjątkowym sadyzmem wykazała się umundurowana kobieta, znęcając się nad jednym bardzo młodym mężczyzną ubranym w biały golf. Byliśmy świadkami tego zajścia. Na ten straszliwy widok podniosłam okropny krzyk. Mundurowi nakazali odprowadzić nas powtórnie na dworzec. Mieliśmy trafić z kolejnym transportem nowo przybyłych ludzi, przeważnie Żydów, do obozu w Kutnie. Gdy mundurowy nas odprowadził, ku naszej radości na peronie zobaczyliśmy mamę ze Stasiem w wózku. Przyjechali kolejni ludzie. Wraz z nimi byliśmy gnani do Kutna. Zbyszkowi odpadły podeszwy od butów, obcy mężczyźni starali się drutami naprawić to obuwie, aby mój brat mógł maszerować dalej.
W Kutnie byliśmy zgromadzeni za drutami w szczerym polu. Zapadłam wtedy na dyfteryt. Moje ciało zesztywniało. Zaopiekował się mną żydowski lekarz, który zrobił dla mnie miejsce w drewnianym wózeczku i leczył mnie wszystkim, co tylko posiadał.
Z nieznanych mi przyczyn ponownie z tego miejsca zagnano nas do fabryki w Łodzi, gdzie poprzednio mieliśmy trafić. Następna rzecz, którą pamiętam, to moment, gdy do fabryki dotarły trzy młode kobiety i wykupiły z rąk niemieckich za złoto mnie i moich dwóch braci. Byliśmy u tych pań przez trzy miesiące. Ochrzciły one mojego najmłodszego brata Stasia. Gdy tylko byłoby to możliwe, panie miały nas odwieźć do dziadka Jakuba i babci Katarzyny (rodziców mojego taty) do Poznania na ul. Małeckiego. Adres był wszyty w ubranie Zbyszka.
I tak też te panie zrobiły.
W międzyczasie moja mama i grupa mężczyzn zrobili podkop pod murami fabryki i wydostali się na zewnątrz. Uciekali w różne strony. Mama uciekła do Poznania, wiedząc, że podała ten adres kobietom, które nas wykupiły od Niemców i że najprawdopodobniej tam nas znajdzie. Również tato Stanisław wraz z kolegą Benkiem i jeszcze trzecim mężczyzną, zorganizowali ucieczkę z Auschwitz. Nie znam szczegółów, ale tato wspominał, że we trzech wydostali się z obozu podczas wywozu nieczystości.
Rodzina (bez ojca) spotkała się u dziadków. Poczuliśmy się pewnie i myśleliśmy, że nic się nam nie stanie. Radość jednak trwała krótko, gdyż w poznańskiej gazecie ukazało się zdjęcie uciekinierów z obozu, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że tato zbiegł, ale równocześnie odbiło się to na całej rodzinie. Dziadek Jakub został aresztowany i zginął w ciągu trzech dni na 7. Forcie k. Poznania (Fort VII w Poznaniu, właściwie KL Posen – przyp. red.). Do domu przyszła paczka z paskiem dziadka w środku i wiadomością, że zmarł na serce. Rodziny wszystkich straceńców otrzymywały takie same informacje. Jedna z sióstr i bracia mojego taty, obecni wtedy w domu, zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Ten los spotkał również koleżankę siostry taty, która przyszła akurat w dniu aresztowania z wizytą. W domu pozostała jedynie babcia i jeden z synów, ponieważ był chory na suchoty. Moja mama trafiła do przymusowej roboty do fabryki Focke – Wulf k. Poznania i tam pracowała do końca wojny, nie pojawiając się w domu dziadków, ponieważ gdy kończyła pracę, to była godzina policyjna i nie mogła poruszać się po mieście.
Z obawy przed dalszymi konsekwencjami ucieczki mojego taty, z domu dziadków zabrali nas obcy ludzie. Mieszkaliśmy u pewnej rodziny w suterenie oficyny. Ci państwo nazywali się Sroka. Matka była aktorką i miała dwoje dzieci: Stefana i Oleszkę, a babcia nazywała się pani Sawalowa. Ojca tej rodziny widzieliśmy tylko nocą. Nie wiem czym się zajmował, ale przekazywał nam pakunki. Naszym zadaniem było dostarczanie do teatru, do mieszkających tam państwa Lewandowskich czegoś w skórzanych woreczkach wieszanych nam na szyjach, a dostarczanych nocą przez p. Srokę w tajemnicy przed innymi dziećmi. W suterenie mieszkało ośmioro innych polskich dzieci pozbawionych opieki rodziców w sytuacji podobnej do naszej. Z dziećmi tymi zaprzyjaźniliśmy się i zawsze trzymaliśmy się razem.
W budynku na górnych piętrach mieszkali Niemcy, a w piwnicach Polacy. Mieszkaliśmy w piwnicy u państwa Sroków. Na jednej pryczy mieściliśmy się we trójkę. Bardzo dużo pomocy otrzymaliśmy od innych ludzi, których kolejno poznawaliśmy. Nawet starsza Niemka, której syn był SS-manem, codziennie rano wystawiała przed drzwi rękę i przekazywała nam trzy kromki chleba. Niestety, ta znajomość nie skończyła się dobrze. Gdy wieźliśmy brata Stasia w wózku, chcąc dostać się do kamienicy, w której mieszkała ta Niemka, by otrzymać kolejną porcję chleba, zaczęła gonić nas grupa Hitlerjugend. Wystraszyliśmy się, ponieważ wcześniej już mieliśmy styczność z tymi ludźmi. Pluli na nas, golili nam głowy na łyso i stawiali na nich pieczątki. Kiedyś zerwali ze mnie korale, które musiałam pod przymusem zjeść. Zielone korale, które dostałam od Oleszki. Znęcali się nad nami. Tym razem podczas ucieczki, gdy przebiegaliśmy przez brukowaną ulicę, wysunął się nam z rąk wózek z dzieckiem. Widziała to z okna dokarmiająca nas Niemka. Staś doznał urazu głowy, nie mógł na nas patrzeć w normalny sposób na wprost, jego główka dolegała do ramienia. Niemka zabrała dziecko do szpitala. Powiedziała, że jest to dziecko jej syna. Niestety, to się wydało. Syn dotkliwie pobił matkę i ona nigdy więcej nie udzieliła nam pomocy. Nie to jednak było najgorsze. Najstraszniejsze było to, że szpital powiadomił tego SS-mana, że ma odebrać syna całego i zdrowego. Ale ten człowiek był kawalerem i nie posiadał dzieci. Gdy dowiedział się, że to polskie dziecko, przekazał tę informację do szpitala. I Staś wrócił do nas już martwy. Miał przyszytą do głowy czapeczkę. Gdy ją rozpruliśmy, zobaczyliśmy rozciętą główkę dziecka. Sami musieliśmy pochować jego ciałko na Górczynie. Zbyszek niósł krzyż.
Pani Sroka umierała w tym czasie na suchoty. Otaczali nas różni ludzie. Cierpieliśmy głód. Obiecywaliśmy sobie, że po wojnie nigdy nam nie zabraknie chleba. Poznaliśmy chłopca, którego ojciec robił oficerki Niemcom (był inwalidą). Mogliśmy często korzystać ze schronienia w ich mieszkaniu oraz liczyć na posiłek w tym domu. Czasami w tym domu nocowała również nasza mama, gdyż z fabryki miała bliżej do tego miejsca i zdążyła dojechać o odpowiednim czasie. Noce spędzaliśmy w różnych miejscach. Chodziliśmy też do Jeżyc (dzielnica Poznania) do inwalidki pani Tiny, która robiła papierowe domki do układania pierników. To właśnie jej siostra Jadzia (koleżanka siostry taty) została wywieziona na roboty do Niemiec z domu moich dziadków. Pani Tina również nas karmiła. Do dziś pamiętam marmoladę z dzikiego bzu w jej wykonaniu. Wtedy nie było prawie nic, a tu Pani dzieliła się z nami wszystkim, co miała. Niech nikt nie myśli, że to były jakieś delicje. To była mamałyga bez cukru, ale istotne było, że dawała nam przeżyć. Czasy były naprawdę biedne i skromne.
Chodziliśmy też do poznańskiego zoo, gdyż podkradaliśmy zwierzętom jedzenie. Mnie szczególnie upodobał sobie słoń, który zawsze na mój widok radośnie podnosił trąbę. Mogłam jako jedyna wchodzić na jego wybieg, nigdy nie zrobił mi krzywdy, mimo że podałam mu do trąby kamień, a sama zabrałam kawałki chleba czy piernika, którymi ludzie go karmili.
Po śmierci Stasia ciotka Józia (kolejna siostra taty, która mieszkała w Gdyni) zabrała nas do siebie. Jej mąż był tłumaczem w porcie. Znał dwanaście języków. Przywiozła nas pociągiem do Gdyni. Mieszkaliśmy na ul. Świętojańskiej. Ktoś zgłosił Niemcom, że u ciotki są polskie dzieci. Przyszli karabinierzy i nas wyprowadzili. Zostaliśmy ponownie wywiezieni do Poznania. Na wiadukcie w Poznaniu byliśmy świadkami rozstrzelania koleżanki naszej mamy (z fabryki Focke – Wulf), która wdała się w romans z Niemcem. Ponownie trafiliśmy do domu babci. Jedyny syn Boleś, jaki z nią został, w tym czasie zmarł na suchoty.
Ciotka Józia (siostra taty, od której zostaliśmy wywiezieni z Gdyni) powiadomiła swoją siostrę Franię, aby się nami zajęła. Ciocia Frania nazywała się Welke i mieszkała w Rychwale koło Poznania. Przyjechała i zabrała nas do siebie na pewien czas. Wujek pracował w Kole, był strażnikiem wielkich magazynów z cebulą. Ciotka wynajęła jednopokojowe mieszkanie w Koninie u pani Kobierskiej. Ciocia miała troje swoich dzieci i nas dwoje. Pani Kobierska bardzo nas polubiła i gotowała dla nas żurek. Ta sielanka trwała, dopóki nie wygadałam się pani Kobierskiej, że wujek przywozi z pracy cebulę, którą nie chciał się z nią podzielić. Za powiedzenie prawdy dostałam od ciotki straszne lanie dyscypliną. Zostaliśmy odwiezieni z powrotem do Poznania. Ponownie trafiliśmy do pani Sawalowej (jej córka pani Sroka już nie żyła).
Byliśmy bardzo często głodni, trzymaliśmy się razem z grupą pozostałych dzieci z sutereny. Poszliśmy całą grupą do miasta. Po drodze zauważyliśmy sklep mięsny, na którego wystawie wisiały całe, grube kiełbasy. Nasze twarze zatrzymały się na tym oknie wystawowym. Ja byłam wręcz przyklejona do szyby. Niemka za ladą kiwała do mnie palcem, zapraszając do środka. Pozostałe dzieci straszyły mnie, abym tam nie wchodziła, bo „zostanę zabita i przerobiona na kiełbasę”. Głód jednak zwyciężył i weszłam, a ta kobieta ogromnym nożem odcięła połowę kiełbasy i podała mi do zjedzenia. Wszyscy zjedliśmy po kawałku, nie widzieliśmy mięsa na oczy od lat.
Zbyszek (mój brat) również został zabrany do fabryki Focke-Wulf do układania śrub. Tam dostawali codziennie w menażce zupę brukwiową. Mój brat miał na płucach dziury wielkości wiśni. Dokuczał nam straszliwy głód i zimno. Chodziliśmy w drewniakach, miałam odmrożone palce u stóp. Na palcach były tak wielkie rany, że na wylot było widać kości.
W nocy w tej suterenie odwiedzili nas polscy lekarze. Myśleliśmy, że to sen, ale rano znaleźliśmy lekarstwa. Pierwsze leki, które otrzymaliśmy, zjedliśmy jednorazowo. Zbyszek zwapnił przez to sobie płuca, a ja cała spuchłam, aż musiano na mnie przeciąć ubrania. W nocy lekarze przyszli ponownie.
Całe lato byłam blisko fabryki Focke – Wolf, ukrywałam się w zbożu i w zaroślach, gdyż robotnicy przemycali dla mnie w menażce zupę brukwiową. Na fabrykę był nalot (było to w sierpniu), Anglicy ją zbombardowali. Najpierw krążyły samoloty, robotnicy zaczęli uciekać, ale Niemcy zamknęli fabrykę, zaryglowali wszelkie wyjścia. Jednak udało się wyważyć bramy i w popłochu każdy próbował uciekać. Byłam świadkiem tego będąc schowana w zbożu i widziałam, jak Niemcy strzelają do uciekinierów. Dużo uciekających ludzi zginęło, mamie i Zbyszkowi udało się przeżyć. Ja i Zbyszek ukryliśmy się u szewca za bramką 5. Zbyszek już nigdy nie wrócił do fabryki (mama powiedziała, że zginął podczas nalotu), ale mama tak. Mama wspominała, że w fabryce apel odbywał się codziennie o 6 rano. Wybierano podczas niego co dziesiątą osobę, którą wyznaczano do sprzątania w obozie Fort VII, gdzie więziono i uśmiercano ludzi. Masowo mordowano tam ludzi i należało sprzątać zalane krwią ściany i podłogi, sprzątano też prywatne pokoje SS-manów. Mam nalała jednemu z SS-manów wody do butów. Ten złapawszy ją na tym, uderzył tak mocno, że straciła dwa zęby. A i tak uważała, że obszedł się z nią łagodnie, bo była przekonana, że zginie. Ludzie, którzy tam pracowali, widzieli niestworzone rzeczy, których ludzkie oczy nigdy nie powinny oglądać. Mama miała wtedy 24 lata.
W styczniu 1945 roku podczas bardzo mroźnej zimy nastąpiło wyzwolenie, przyszli Rosjanie. Dom pani Sawalowej stanął w płomieniach. Niemcy zakręcili dopływ wody. Część ludzi była w schronie pod sutereną. Część budynku się zawaliła. Pożar był gaszony śniegiem przez mieszkańców budynku oraz Rosjan. Był niezwykły popłoch, ale udało się dom uratować. Wraz z Rosjanami poszliśmy pogrzebać pomordowanych ludzi. Chowaliśmy ludzi w grobach masowych. Było to w Forcie VII. Tam, gdzie zginął dziadek. Ludzie byli bestialsko pomordowani, niektórzy byli bez skóry, inni mieli powyrywane języki.
Po trzech dniach wróciliśmy do domu. W tym czasie po raz pierwszy od dawna nie brakowało nam chleba. Rosjanie suto nas obdarowali, dostaliśmy też worek dropsów. Karmiliśmy ludzi, którzy schorowani leżeli w schronie. Znaleźliśmy padniętego konia. Zbyszek wyciął kawałek mięsa i mama zrobiła dla nas wszystkich kotlety. Był to czas, kiedy nareszcie mogliśmy być razem.
Mój tato po ucieczce z Oświęcimia wraz z kolegą Benkiem trafił do Bawarii. Tam zostali schwytani i wcieleni do pracy w fabryce broni. Tam też przyjeżdżali bauerzy (rolnicy), którzy mogli sobie wybrać robotników do pracy na roli. Niektórzy trafiali do bardzo złych ludzi, ale mój tato miał szczęście i trafił do ludzi, którzy bardzo dobrze go traktowali.
Tato z zawodu był rzeźnikiem i znał perfekcyjnie języki. Bez problemu poradził sobie z pracą. Pracował tam do wyzwolenia, kiedy to wkroczyli Amerykanie. Amerykanie pytali robotników, jak byli traktowani. Gdy okazywało się, że źle, to rozstrzelali bauera na miejscu.
Tato wrócił do kraju. A my, nie wiedząc, czy jest żywy i czy wróci, u babci i u pani Sawalowej zostawiliśmy dla niego wiadomość, gdzie ma nas znaleźć.
Wracając do naszych losów. Walki w Poznaniu od momentu wkroczenia Rosjan trwały jeszcze dwa tygodnie, aż do zdobycia Cytadeli. Pojechaliśmy wraz z mamą do Konina, do ciotki Frani. Stamtąd zabrała nas do Miejskiej Górki ciotka Mania Grzybek (kolejna siostra taty). A tam ludzie otoczyli nas niesamowitą opieką. Byliśmy dziećmi i dostawaliśmy jajka i pieczywo z piekarni dla całej rodziny. Ciotka Mania nie miałaby tam teraz życia, gdyż wraz z mężem podczas wojny bardzo się wzbogacili kolaborując z Niemcami.
Gdyby nie nasza obecność, ciotka nie miałaby z czego żyć, gdyż ludzie tam mieszkający nie mogli jej zapomnieć tego, co zrobił jej mąż. Ostatecznie była zmuszona wynieść się z tej miejscowości. Było to jednak w późniejszym czasie.
Tato dowiedział się w Poznaniu, gdzie jesteśmy i nareszcie nas odnalazł. Rodzice uzgodnili, że wracamy na swoje do Gdyni. Zastaliśmy jednak zbombardowany dom i zamieszkaliśmy w Orłowie w baraku na górce nad stawem. Poszliśmy ze Zbyszkiem do szkoły, gdzie pod swoją opieką miała nas UNRA. Dostawaliśmy na obiad kukurydzę z mięsem lub kukurydzę na mleku z rodzynkami. Tato trafił do szpitala i miał operację z powodu powikłań po ranach odniesionych podczas obrony poczty. Po powrocie ze szpitala poruszał się wsparty o szczudła i uzyskał informację, że już nigdy nie będzie mógł chodzić.
W marcu 1946 r. urodziła się nasza siostra Renia. Znowu nastał głód. Żyliśmy tylko dzięki unrowskiej kukurydzy oraz kozie, która spała razem z nami w baraku. Do tego miałam bardzo nieprzyjemną historię. Gdy byłam z nowonarodzoną siostrą nad stawem nie zauważyłam, kiedy i w jaki sposób okręcił mi się wokół kości palca u nogi (byłam boso, a kości prześwitywały mi na wylot) drut od harmonikowej miny. Zbyszek zobaczywszy co się dzieje, pobiegł do Rosjan, którzy stacjonowali w piętrowym budynku za stawem. Rosjanin przyszedł i rozminował to, ratując mi życie. Jednak zarządził ewakuację z tego miejsca, gdyż cały ten teren najprawdopodobniej był zaminowany.
W baraku już wcześniej można było zapomnieć o jakichkolwiek wygodach. Gdy padał deszcz, wszystko wewnątrz przeciekało i musieliśmy spać pod parasolem. Tato był unieruchomiony, tylko leżał. Mama miała malutkie dziecko, więc razem ze Zbyszkiem wyruszyliśmy, chcąc im pomóc, do Starogardu Szczecińskiego szukać domu. Ale wszystko było zajęte, wróciliśmy z niczym, nie licząc narwanych po drodze jabłek. Odwiedziliśmy też ciotkę Waltrową w Sopocie, która opowiedziała nam, że puste domy są w Szczecinie i w Świnoujściu. Ciotka z rodziną znalazła mieszkanie w Szczecinie. Mój tato pojechał tam razem z nią, ale dowiedziawszy się w pociągu (w czasie drogi), że są puste domy w Wolinie, postanowił tam się zatrzymać.
W Wolinie znalazł domek na ul. Rybackiej 19. Tam przenieśliśmy się z całym dobytkiem. Tata nadwyrężył sobie nogę podczas tej eskapady i dwa lata leżał na wyciągu. Mieliśmy jednak pierwszy raz od długiego czasu swoją własną przystań i równocześnie straszną biedę. Zbyszek postanowił, że będziemy wspólnie wypływać na zatokę i zastawiać sieci, żaki i haki. Wykopywaliśmy z ziemi rosówki, nabijaliśmy na każdy hak i rozrzucaliśmy w wodzie. Zajmowaliśmy się rybołówstwem. Jedliśmy gotowane ryby i raki, które wchodziły w sieci. Od czasu do czasu trafił się nam rarytas w postaci węgorza. Musieliśmy te wszystkie czynności wykonywać przed szkołą. Następnie iść na lekcje, a po powrocie zająć się ogrodem, aby uprawiać rośliny, które dawały nam pokarm. Nie mieliśmy nawet czasu na odrabianie lekcji, które robiła za nas mama.
Przyszedł na świat kolejny brat Zygmunt (1947 r.). Nikt nie zarabiał pieniędzy. Razem z bratem szukaliśmy w zgliszczach i opuszczonych domostwach wszystkiego, co udałoby się sprzedać, aby mieć pieniądze na chleb. Pewnego razu znalazłam kolię z fioletowymi oczkami. Mama pojechała z nią do Szczecina. Złotnik zapłacił nam tyle, że mogliśmy kupić łódź motorową. Widziałam też, jak pewnego listopadowego dnia 1947 r. przyjechał bardzo duży samochód ciężarowy. Słyszałam głosy Rosjan oraz odgłos drewniaków, w których szli niemieccy więźniowie. Za naszym budynkiem były same ruiny, zgliszcza. Rosjanie udali się tam razem z niemieckimi więźniami i z zawalonej przybudówki z gliny wykopali olbrzymią skrzynię, którą z ledwością dźwigało ośmiu Niemców, następnie zapakowali ją na samochód. Odjechali, a my odetchnęliśmy z ulgą, gdyż obawialiśmy się o własne życie. Kilka dni wcześniej przed tym zdarzeniem do naszego domu przyszedł mężczyzna z aktówką i dopytywał się o antyki. Mama poznała, że to SS-man z Poznania i on również poznał mamę. Tego dnia, gdy przyjechała ta ciężarówka, byliśmy pewni, że przyjechali po nas i że nie wyjdziemy z tego cali.
Mój tato szczęśliwie doszedł po chorobie do siebie. Noga wbrew wcześniejszym diagnozom lekarzy zaczęła być sprawna i tato zaczął chodzić. Powołano ojca, aby założył Związek Rybaków. Pojawiali się wciąż nowi ludzie zajmujący się rybołówstwem. UNRA każdej rodzinie dała krowę. Byliśmy tam do roku 1950. Następnie tato dostał rozkaz, aby zorganizować w jednym wybranym miejscu (z dwóch wskazanych) Związek Rybaków Morskich. Wybrał Łebę, gdyż była bliżej jego ukochanej Gdyni.
I tak moi rodzice Antonina i Stanisław Ratajczak wraz z nami dziećmi Anną, Zbyszkiem i Renią trafiliśmy do Łeby. Zbyszek miał 18 lat i został rybakiem w Łebie.
Tato szukał ludzi do pracy, jeździł m.in. do Lublina, Chełmna Lubelskiego i innych miejsc, aby sprowadzić ludzi, którzy osiedliliby się w Łebie. Tato został kierownikiem PGR-ów rybnych i był założycielem Związku Rybaków Morskich i Jeziorowych.
Wspominam swoje dzieciństwo z przesłaniem, że niezależnie od tego, jak ciężko byłoby i jakie doświadczenia by nas nie spotkały i gdy już wydaje się, że wszystko jest stracone, to jakaś niezwykła siła pomaga nam się zjednoczyć i wybrnąć z każdej sytuacji. A takie doświadczenia jak moje uczą pokory wobec życia.