Jestem po same uszy zakochany w Łebie. Łeba to moje drugie miasto po Warszawie – wyznaje Andrzej Reiff, syn przewodniczącego pierwszej polskiej Rady Miejskiej Łeby.
Ponad 150 lat temu pradziadek Andrzeja, Johann Georg Reiff, wyruszył z luterańskiej Wirtembergii w świat. Po kilku latach wędrówki przez Niemcy, Włochy, Węgry i Austrię dotarł do Polski…i został. Niemieckie imiona zmienił na polskiego „Jana”, osiedlił się w Warszawie. Oficjalny dokument Urzędu Municypalnego Miasta Warszawy z 5 marca 1839 r. mówi: „Na koniec ażeby tym mocniej zachęcić Pana Reiff do stania się użytecznym nowo wybranej przez siebie Ojczyźnie, Prawo Mieszczaństwa tutejszego bezpłatnie udzielić mu postanowiliśmy…”.
Polskę wybrał na swój dom, bo pokochał polską kobietę, Julię z Wójcikowskich, a miłość do niej rozciągnął na jej ojczyznę. Polska przygoda rodziny Reiff wzięła początek z tej miłości, siłę której rodzinny kronikarz upatruje w uwodzicielskim uroku tej szczypty szaleństwa, którą Jan i Julia ukochali w sobie. Jej szaleństwa, że przekreśliła wszystko, czym było jej dzieciństwo i młodość i poszła za Janem, tym „bez ziemi”, tym mówiącym obcym językiem, tym cudzoziemcem i to z narodu zaborców, tym heretykiem obrażającym swoim wyznaniem powagę Kościoła rzymskokatolickiego. Jego szaleństwem było przeobrażenie znieruchomiałego obyczaju mieszczanina niemieckiego w wędrówce do krainy nieobliczalnej przygody, z której największą było przyjęcie polskiego patriotyzmu, poświadczonego oddaniem dwóch synów do romantycznego powstania.
Andrzej Reiff to piąte pokolenie rodziny Jana i Julii, a drugie w jej łebskiej historii, pięknie otwartej w 1945 roku przez Mieczysława Reiff i jego żonę Annę, z domu Lebenstein.
Pionierską działalność rodziców wspomina syn Andrzej:
Prawie do końca wojny mieszkaliśmy w Warszawie, przy ul. Wspólnej 33. Ojciec był w Armii Krajowej, w czasie Powstania Warszawskiego był szefem Urzędu Śledczego Polskiego Korpusu Bezpieczeństwa w XIII Komisariacie. Po upadku Powstania wyprowadzono nas 5. października najpierw do obozu przejściowego w Ursusie, a później na przymusowe roboty do Rzeszy. Na przełomie marca i kwietnia 1945 roku powróciliśmy. Wszystko było zniszczone i spalone. Wkrótce mama dostała z Naczelnej Izby Aptekarskiej skierowanie do Słupska. Z końcem kwietnia 1945 roku rodzice dotarli do Lęborka. Tamtejszy lekarz powiatowy, dobry znajomy rodziców, powiedział: „Hanka, nie jedź do Słupska. Tam wszystko już zajęte. W Lęborku też. Ale jest apteka w Łebie, którą teraz zarządzają Rosjanie. Jedź tam.”.
2 maja, z dwoma tobołkami, rodzice przybyli do Łeby. Zamieszkali na parterze budynku, w którym obecnie znajduje się komisariat policji, bo apteki nie pozwolili objąć Rosjanie. Ojciec znał perfekcyjnie rosyjski i to, między innymi, pozwoliło mu ułożyć w miarę poprawne stosunki z rosyjskim komendantem miasta, kapitanem Pierożokiem. W grudniu Rosjanie zdali aptekę mamie. W grudniu też powołana została pierwsza polska Rada Miejska Łeby, przewodniczącym której wybrano mojego ojca. Sytuacja była trudna: Niemcy, Rosjanie i Polacy. Niemcy wtedy byli załamani, zaniedbani, kłaniali się w pas, to nie byli „Ubermensche”. Osiedlający się z rodzinami Polacy nie okazywali jakiejś szczególnej wrogości, nie rabowali. Rabowały bataliony szabrowników grasujące na całych tzw. Ziemiach Odzyskanych. Przewinęli się oni i przez nasze miasteczko. Największym problemem byli Rosjanie.
Ojciec często interweniował u komendanta w sprawach rosyjskich gwałtów i grabieży. Udało się ojcu uratować np. aparaturę kinową i wyposażenie chłodni ryb. Niestety, nie uratował kutrów. Te Rosjanie uprowadzili. Zastaliśmy w Łebie 64 kutry, a po jednej nocy port nagle opustoszał. Pierwsze urzędowe rozporządzenia były obwieszczane w ten sposób, że na główną ulicę miasta wychodzili z dzwonkiem w ręku Polak z Niemcem, jeden wołał „Uwaga, uwaga”, drugi „Achtung, Achtung” i następnie ogłaszali w swoich językach urzędowy tekst. Kościół zdecydowano pozostawić jeszcze Niemcom, bo było ich ciągle więcej. Ojciec uzgodnił z proboszczem o. Cieślikiem, że dawna sala gimnastyczna będzie tymczasem adoptowana na kaplicę dla Polaków.
Ojciec dobrze przysłużył się miastu, miał wizję przyszłej Łeby, był uczciwym i sprawiedliwym człowiekiem. Pamiętam, przyjeżdża raz starosta Piotrowski i widzi na ulicy przed domem ojca z miotłą w ręce: „Panie Prezesie, a mało ma Pan tu Niemców do zamiatania?” Ojciec zamiatał sam, dając przykład innym, chciał, żeby miasto od początku było czyste. Nie należał do partii i wkrótce zaczęło to stanowić problem, bo wzrosły naciski PPR-u, a ojciec nie chciał tym naciskom się poddać. W lutym 1947 roku ustąpił więc ze stanowiska. O tamtej sytuacji najlepiej świadczy fakt, że jego następcą został szef łebskiego UB Ulowski.
Mama cały czas pracowała w aptece. Była nie tylko farmaceutką, ale też lekarzem, doradcą i opiekunem. Nie ograniczała swojej roli do wydania leków; starała się zawsze poznać w pełni sytuację pacjenta, aby móc skutecznie mu pomóc. Przez to cieszyła się ogromnym autorytetem nie tylko jako farmaceutka i często lekarz, ale jako człowiek. Mamie udało się np. doprowadzić przed ołtarz liczne pary żyjące w Łebie na tzw. kocią łapę. „Urzędowym” potwierdzeniem siły jej oddziaływania na środowisko było aresztowanie na czas wyborów w styczniu 1947 r. (podczas gdy ojciec był wtedy… przewodniczącym komisji wyborczej). Przede wszystkim jednak zawsze była w aptece, mawiała „a może będą mnie potrzebować?” Ja do dzisiaj spotykam się z przejawami wdzięcznej życzliwości osób przez pamięć dla Niej Mama pracowała w aptece do 1970 r. Na aptekarkę przygotowywała przy sobie Lucynkę Wykę. Ona zdała wszystkie egzaminy oprócz marksizmu – leninizmu, a bez wiedzy o walce klas nie mogła w Polsce Ludowej mieć do czynienia z lekami. W 1975 r. umarł tata. Mama wyjechała z Łeby rok po jego śmierci. Po przejściu na emeryturę zostawiono jej tylko jeden pokoik z kuchnią nad apteką.
Rodzice pochowani są w rodzinnym grobowcu na warszawskim cmentarzu, ale ja i moja żona, nasze córki ze swoimi rodzinami, wszyscy jesteśmy z Łebą bardzo związani. Kiedyś staraliśmy się o działkę w Łebie, lecz nam odmówiono. Od 1988 mamy domek w Nowęcinie i jesteśmy szczęśliwi, że możemy być prawie w Łebie. Nasze dzieci rozrzucone po świecie muszą wpaść do Łeby choćby na dwa dni. Jesteśmy po same uszy zakochani w Łebie…