Wystawy łebskich fotografii w bibliotece niezmiennie cieszą się powodzeniem mieszkańców. Tak było i z ostatnio prezentowaną kolekcją zdjęć, na tyle szczególną, że napisał o niej w lipcowym wydaniu sam renomowany National Geographic.
To właśnie przy tej wystawie ośmieliłam się zagadnąć siostry Reginę i Renatę, z domu Zielińskie, które przez lata na kolejnych ekspozycjach starannie oglądały każdą fotkę. I trafiła perełkę do łebskiego muzeum opowieści…
Zielińscy – rodzice z piątką dzieci – do Łeby przyjechali 18. kwietnia 1946r. z Helu. Przejściowo zamieszkali w dawnym PTTKu, gdzie były wieloosobowe pokoje z drewnianymi łóżkami, później na ul. 3. Maja 7 (Świerczewskiego – Nowęcińskiej), a następnie w domku przy ul. Wróblewskiego 5, gdzie jeszcze byli Niemcy. Z tamtego czasu Pani Regina, wówczas ośmioletnia dziewczynka, zapamiętała incydent z lalką. Lalkę znalazła przy domku Pani Łuczyckiej, podniosła ją z ziemi, ale jeden z Rosjan, którzy ogałacali akurat okoliczne domy, zabrał zabawkę i zagroził pepeszą.
Ojciec Zieliński był rybakiem. Rybaczył na Helu, zaczął i w Łebie. Początkowo pływał na małej motorówce Łeb-2, nazwanej imieniem starszej córki „ Regina”, później przystąpił do Spółdzielni 10-lecia PRL i szyprował na kutrach do emerytury. W 1957r. jedna z sióstr, Renata, wyjechała do Warszawy, gdzie mieszka do dziś, druga – Regina Lepko, mieszka w Łebie. Z trzech braci jeden też mieszka w Łebie, drugi w Gdyni, trzeci zaś utonął na morzu w Łebie 8. września 12 lat temu.
Atmosfera w dzielnicy rybackiej, w której Zielińscy mieszkali, była bardzo rodzinna – wspominają Panie Regina i Renata. – Sąsiedzi często się spotykali, pomagali sobie w potrzebie, razem świętowali. W ogóle to wtedy życie towarzyskie kwitło, mimo biedy ludzie fantastycznie się bawili. Pan Konrad Łuczycki wymyślał przeróżne zabawy, przebierał się za kobietę, jego żona Sabina za Cygankę. Nasza mama (to była przybrana mama, prawdziwa umarła jeszcze na Helu) też się nieźle bawiła, raz pofarbowała na kolorowo gęsie pióra i przebrana za Indiankę zabrała nas na bal do Morskiego Oka – zajęła wówczas II miejsce w konkursie na przebranie.
Szkoła całkowicie różniła się od dzisiejszej. Były mniejsze klasy i przede wszystkim była dyscyplina. Jak nauczyciel zwrócił uwagę, poskarżył na ucznia rodzicom, to nie dość, że od niego, to jeszcze w domu dostawało się łomotu. Pamiętam – mówi Pani Regina -nauczyciela Romanowicza. Nosił wąskie, jak do jazdy konnej spodnie, i długie buty, a w jednym z nich trzymał twardą linijkę. I nawet ja, choć nazywał mnie swoją synową, nieraz oberwałam tą linijką. Wszyscy baliśmy się Pana Żaka, był bardzo surowy. Nie wiem dlaczego, ale utkwiło mi w pamięci, jak on, patrząc na szkolny piec, mawiał: „Wierzę w ten piec, bo on mnie grzeje; w nic innego nie wierzę”. A ja – mówi Pani Renata – do dzisiaj niemile wspominam ordynarny sposób odnoszenia się do nas niektórych nauczycieli, zwłaszcza jednej pani, która do naszego otyłego kolegi zwracała się nie inaczej, jak „ty bryło śmierdzącego mięsa”. To było okropne. Pamiętamy też z tamtych czasów głód… Bardzo często szliśmy do szkoły bez śniadania i nikt się nami nie przejmował. Czasami po lekcjach szukało się resztek śniadania gospodarskich dzieci. A jak już mieliśmy kanapki, to były one z pasztetem dorszowym… Do dzisiaj pamiętamy jego smród. Ale może dzięki niemu zdrowo przetrwaliśmy tamte czasy?
Wczasowiczów kojarzymy z Łebą od zawsze, oczywiście kiedyś przyjeżdżało ich mniej i byli inni… Z podziwem i lekką zazdrością patrzyłyśmy na ładnie, kolorowo ubrane panie. Czasami próbowałyśmy naśladować ich stroje, ale gdzie tam…?! Moje męskie buty, z których zresztą byłam bardzo dumna – mówi Regina – po jakimś większym przemoczeniu wstawiłam do dochówki w piecu, buty się skurczyły, innych nie było i co?!
Renata, sama określająca siebie jako chłopczycę, wspomniała przy okazji inny but, brrr! – but oficerski z kawałkiem nogi, znaleziony przy bunkrach na wyrzutni. Chodziliśmy tam na szyszki, ale i do bunkrów zaglądaliśmy. Ależ tam był smród!
Panie opowiadały jeszcze o cudownym klimacie Morskiego Oka („nigdy więcej nie było już w Łebie takiej tancbudy”), o biletach na sobotnie kąpiele w łaźni koło Neptuna, o swoim pierwszym samodzielnie ugotowanym, czy też raczej rozgotowanym obiedzie w czasie choroby matki…
Opowieść jakby z zupełnie innego świata, snuta w szczycie gwarnego sezonu w Las Łebas 2004. Sama nie wiem, którym fragmentem z narzucającego mi się w tej chwili Koheleta, ją spuentować: Wszystko ma swój czas… Czas jest krótki…