Rosiński Marian

Rosiński Marian

Do 21. roku życia mieszkałem w Tuliszkowie koło Konina. Wówczas otrzymałem nakaz pracy do Zakładu Leczni­czego w Lęborku. Po utworzeniu identycznego zakładu w Łebie przeniesiony zostałem tutaj w 1958r. Łeba była wówczas osadą typowo rolniczo – rybacką.

Praca lekarza weterynarii w tamtym okresie była bar­dzo trudna. W trzech (Zbigniew Kowalewski, Eugeniusz Figacz i ja) obsługiwaliśmy bardzo rozległy teren dwuna­stu pegeerów: Żarnowska, Nowęcin, Stęknica, Łebieniec, Szczenurze, Sarbsk, Ulinia, Bergędzino, Roszczyce, Charbrowo, Krakulice, Gąski oraz Łebę. Trzeba było również dojeżdżać na dyżury do Lęborka. Czas pracy nie był normowany, pracowało się w dzień i noc, w niedziele i święta.

W teren jeździło się rowerem, motorem, konno, wo­zem, saniami, a gdy były srogie zimy – to i wojskową am­fibią. Po wielu latach kupiłem syrenkę.

Praca polegała na tym, że z wyżej wspomnianymi lekarzami zajmowaliśmy się:

  • leczeniem i profilaktyką (zwalczanie gruźlicy i brucelozy u bydła), odbieraniem porodów u macior i klaczy
  • ochronnym szczepieniem psów i kotów przeciw wście­kliźnie (a było co robić, bo po każdym sezonie wczasowi­cze zostawiali swoje zwierzaki u nas – w mieście, parku i lesie)
  • szczepienia dotyczyły również świń (różyca) i zwierząt futerkowych (nosówka)

Był taki czas, że na terenie Łeby, Krakulic, Żarnowskiej i Gać bardzo nagminnie występowała wścieklizna i pryszczyca. W owej sytuacji istniał dodatkowy obowiązek codziennych kontroli na tym terenie.Weterynarze mieli też nadzór w dwóch geesowskich zakładach w Łebie – mleczarni oraz ubojni zwierząt. Nad­zorowaliśmy także jeziora i miejscowy „Rybmor”. Raz w tygodniu pobierane były próbki w kierunku napromienio­wania (przekazywano je do Gdańska).

Swoją pracę wykonywałem z iście „ułańską fantazją”.W kontaktach ze zwierzyną trzeba mieć odpowiednie podejście. Pracowałem z zacięciem, werwą, ogromną pasją na pełnych obrotach, a – czasem – na ostatnim oddechu. Zawsze z poświęceniem. Najbardziej kocha­łem konie. Mają takie duże, mądre oczy, w których od­zwierciedla się ich usposobienie i stan zdrowia. Niejed­nokrotnie płakałem jak dziecko, gdy konia nie udało się uratować. Kiedyś doszło do przykrego zdarzenia. Ogiera przed kastrowaniem zbyt słabo uśpiłem. Kopnął mnie w okolicę kości pacierzowej, poważnie naruszając kręgo­słup. Nabyłem również chorobę odzwierzęcą. A mimo to koń pozostaje dla mnie najpiękniejszym zwierzęciem na kuli ziemskiej.

W swoim zawodzie przepracowałem 42 lata, obecnie jestem na emeryturze. Z perspektywy czasu mogę po­wiedzieć, że weterynarz musi być całkowicie oddany swojej pracy, w tym zawodzie nie ma miejsca na rutynę: każdy dzień zaskakiwał mnie coraz trudniejszymi wyzwa­niami. Ten zawód jest trudny, twardy, ale pełen uroku. Swojej pracy poświęciłem najpiękniejsze dni, miesiące, lata, których nie żałuję. Z rozrzewnieniem wracam często do tych minionych lat. W chwilach zadumy obrazy z tam­tych lat przesuwają się przed moimi oczami jak w kalej­doskopie. Coraz częściej kręci się łezka w oku za tym, co odeszło i nigdy już nie wróci… Gdybym mógł cofnąć czas, to bez wahania podjąłbym ponownie pracę w tym samym zawodzie, gdyż mam uczucie jakiegoś niedosytu.