Był styczeń 1948 roku. Wraz z dziesiątkami napływających osadników, do Łeby przyjechało młode małżeństwo. Byli to Anna i Jan Siebert, którzy przybyli tu, aby zacząć nowe życie.
Niewiele wcześniej zawarli związek małżeński w Sampławie (koło Iławy). Młody Jan jeszcze przed wojną ukończył szkołę organistów w Pelplinie i miał zająć wakującą posadę organisty w łebskiej parafii. Za poleceniem ówczesnego proboszcza, ks. Sylwestra Górzyńskiego, Siebertowie wprowadzili się do jednego z poniemieckich domków przy ul. Kościuszki, zwanego „organistówką”. Należał on do parafii i zamieszkiwali go poprzedni kościelni organiści.
Jan Siebert codziennie rano otwierał kościół i dzwonił na poranną mszę. Jego żona zaś przygotowywała posiłki na plebanii i pracowała tam jako gosposia. Często w ciągu dnia można było usłyszeć dźwięk kościelnych organów, kiedy to organista doskonalił swój fach. Samo wydobycie dźwięku z kilkudziesięciu piszczałek wymagało wkładu pracy nie tylko organisty, ale i drugiej osoby, gdyż trzeba było pompować powietrze w mechanizm organów za pomocą specjalnych dmuchaw. Podczas mszy najczęściej robił to ministrant, stając na miechach i przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Z biegiem czasu i postępu techniki, „pedałującego” ministranta zastąpił silnik elektryczny. Zmieniło się także ułożenie samych organów. Były one umieszczone na niższym tarasie z tyłu kościoła, a organista siedział bokiem do ołtarza. Dzięki temu miał on swobodny widok i kontrolę nad przebiegiem mszy. Wówczas cały chór kościelny był zbudowany inaczej niż dzisiaj. Składał się on z dwóch podłużnych tarasów biegnących wzdłuż bocznych ścian kościoła i podpieranych przez kilka filarów oraz zachowanej do dzisiaj środkowej kondygnacji chóru.
Do obowiązków organisty należało również opiekowanie się parafialnym koniem, którego stajnia znajdowała się na posesji „organistówki” należącej do parafii. Była tam również bryczka, którą Jan Siebert wraz z księdzem i ministrantami jeździli do podległej Łebie parafialnej filii w Sarbsku. Wyjazd zaprzęgiem na mszę stanowił niemałą atrakcję. Jednak większych wrażeń potrafiła dostarczyć codzienna praca organisty. Jak opowiadał sam organista, pewnego ranka, kiedy tradycyjnie otworzył drzwi kościoła, szedł na pamięć w ciemnościach w kierunku głównego włącznika światła. Nagle pośród świątynnych ciemności usłyszał rozlegający się głos „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Na początku struchlał z wrażenia, gdyż nie spodziewał się tam żywego ducha. Jak się okazało, to poprzedniego wieczora modlitwa i zmęczenie uśpiły jednego z wiernych, który drzemiący na ławce został nieumyślnie zamknięty w kościele na całą noc.
Jan Siebert grał na kościelnych organach przez 38 lat. W ciągu tych wszystkich lat wychował czterech synów: Jana, Andrzeja, Michała i Benedykta. Prowadził też swój sklep spożywczy na ul. Powstańców Warszawy, przez co stał się jeszcze bardziej znany, niż tylko z kościelnych melodii. W ciągu całej swojej posługi niestrudzenie dyktował melodię codziennym mszom i obrzędom, jakie miały miejsce w parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Wielu poczciwych łebian wspomina go jako człowieka życzliwego i uczynnego. Do dziś można spotkać się z opiniami, że był „do tańca i do różańca”. Praktycznie nie było dnia, żeby organista Jan Siebert nie uświetnił mszy swoimi zdolnościami i chociaż na co dzień pozostawał w cieniu organowych filarów, to pamięć po nim pozostanie na długie lata.
Tomasz Siebert
Od red. Gdy na zdjęciach z albumu Małgosi Kurowskiej, a później Ilony Błaszczyk – Rzeppy rozpoznałam charakterystyczną postać Organisty – zaczęłam szukać kogoś, kto o Organiście napisze. No i trafiłam Tomka – wnuka Organisty. Tomek był czas jakiś fotoreporterem Dziennika Bałtyckiego, zatem trudno o lepsze trafienie. Zresztą potwierdzicie to Państwo chyba sami po lekturze „Janka Organisty”. Dziękuję Tomkowi, że napisał wspomnienie o swoim Dziadku.