Gdy spaceruję, to często pijaki w parku wołają do mnie: Panie Stachowiak, naucz Pan tych Płotków piec chleb! 17 września skończę 90 łat. Będę szedł wkrótce do proboszcza dać na mszę w rocznicę śmierci żony i swoich urodzin. Tylko jak tu formułować intencję? O co prosić? O zdrowie, czy za duszę…?
Pochodzi z rolniczej rodziny spod Rawicza. Już w wieku 16 lat zaczął uczyć się na piekarza. W 1931 —32 był w wojsku w Gnieźnie, w XVIII Pułku Artylerii Lekkiej. W 1934 wyjechał z rodzinnej wsi do Gdyni —na chrzest siostrzeńca, ale też i “za chlebem” z zamiarem pozostania w mieście. Początkowo pracował jako murarski pomocnik, następnie udało mu się dostać posadę czeladnika w dużej piekarni na ul.Świętojańskiej. Tam poznał swoją przyszłą żonę Pelagię, z którą pobrali się w styczniu 1939. W czerwcu tegoż roku dostał wezwanie na kilkutygodniowe ćwiczenia do wojska i już nie wrócił do domu. Wybuch wojny zastał go pod Częstochową. Z Armią Łódź wycofali się do Modlina, do 28 września bronili twierdzy. Po kapitulacji wzięci zostali do niewoli, najpierw do Mławy. Było ich tam ok. 5 tys. jeńców, Niemcy nie mieli czym ich żywić, szukali piekarzy do pracy. Tomasz Stachowiak został jednym z 18-tu jeńców – piekarzy dla obozu.
Zdarzyło się wówczas, że 6 spośród nas uciekło. Przyszli wachmani, zrobili zbiórkę pozostałych i trzech wyznaczyli do rozstrzelania za zbiegów. Ja byłem jednym z wyznaczonych. Wachman zapytał jeszcze, czy któryś umie po niemiecku. Wystąpił jeden z trójki skazańców. Wachman zaprowadził go do oficera, długo nie wracali. Po jakimś czasie wraca nasz kolega i wola, że wszy nam życie uratowały. Okazało się, że niemiecki oficer pytał, dlaczego tamci zbiegli i wtedy kolega pokazał swoje zawszone ubranie i powiedział, że my jesteśmy wojskiem i powinniśmy być odpowiednio traktowani nawet jako jeńcy, a jesteśmy głodni, brudni i zawszeni. Dla większego wrażenia rozgryzł kilka wszy na ich oczach. Niemcy pluli, krzyczeli, ale odstąpili od egzekucji.
W grudniu Niemcy wywieźli ich do stalagu w Olsztynku, pan Stachowiak znowu trafił do piekarni. Po pół roku wywieziony został wraz z innymi więźniami do Prus Wschodnich, gdzie najpierw był u bauera, później w młynie, wreszcie 3,5 roku w piekarni 11 km od Tylży. Tam właściwie było dobrze. Raz tylko ktoś doniósł na nas, że rozprowadzamy drożdże na bimber. Ale Niemka nas wybroniła, powiedziała, że wydaje nam 2 kg drożdży dziennie, to jest tyle, ile według receptury jest potrzebne. – Chyba, że oni umieją piec chleb bez drożdży. – A umieliście? – Umieliśmy, a nawet, gdybyśmy nie umieli, to i tak 1 kg dziennie szło wygospodarować.
Wojna powoli zbliżała się ku końcowi, front się przybliżał. Niemcy zaczęli się wycofywać wraz z jenieckimi robotnikami. Stachowiak z jeszcze jednym Polakiem oraz Belgiem, Francuzem i niemieckim gospodarzem z wozem z trudem przedostali się promem z Pilawy, dalej 70 km po lodzie do Elbląga, wyszli na szosę do Gdańska i dotarli do promu na Wiśle. Tutaj musieliśmy się rozstać. Ja z kolegą szliśmy do Gdyni, reszta dalej na Zachód. Niemiec chciał iść z nami, ale powiedzieliśmy mu – Nie, ty lepiej idź do siebie, do Vaterlandu. Dotarliśmy do Orłowa, do mojej żony oraz siostry. Doszli też już tutaj i Rosjanie, linia frontu przesuwała się z dnia na dzień. W Gdyni nie mieliśmy co ze sobą zrobić. Trzeba było jakiegoś sposobu na życie. Ktoś powiedział, że Związek Zachodni organizuje osadników. Poszliśmy więc pieszo do Lęborka. Tam wszystkie piekarnie były już pozajmowane. Ale w Urzędzie Repatriacyjnym powiedzieli nam, że podobno jest niedaleko jakieś miasteczko nad morzem, Łeba się nazywa. Tam nikt jeszcze nie poszedł. Zdecydowaliśmy się spróbować…
Naród — pruski, rząd — ruski, a Polaków jeszcze nie było.
Taką to rzeczywistość zastaliśmy w Łebie na początku maja 1945 roku.
Do miasteczka dotarliśmy dokładnie 1. maja, trochę pieszo, a trochę na wozie z Niemcami, powracającymi do domów z okolicznych wiosek. Od nich dowiedzieliśmy się, że są w Łebie trzy piekarnie, wszystkie przy głównej ulicy. Pierwsza to była tam, gdzie teraz jest księgarnia. Miał ją Niemiec Otto Hubner. Drugą, dużą, ładną (obecnie własność E. Głodowskiego) zajmowali Rosjanie — powiedzieli, że wkrótce wyjadą i kazali pilnować tej chwili. Pilnowaliśmy więc, ale poszliśmy też szukać dalej i trzecią piekarnię, tą, z której po latach zapamiętali mnie łebianie, znaleźliśmy pustą. Mieszkająca nad nią Niemka ucieszyła się, że chcemy ją zająć, wreszcie bowiem miała nadzieję na chleb i… spokój od Ruskich. Zawiesiliśmy kartkę “zajęte przez Polaka”. Ale nie było z czego piec. Rowerami pojechaliśmy do Gdyni, skąd przywieźliśmy drożdże i sól. Ruski mieli mąkę, ale tylko czarną. W Charbrowie jednak już Polka uruchamiała młyn. Stamtąd przywieźliśmy, co nam było potrzebne. W połowie maja upiekliśmy pierwszy chleb. Na piekarni wywiesiliśmy polską chorągiewkę. Jeszcze nie było żadnych władz w mieście. Co parę dni przybywało już jednak po parę ludzi, zgłaszali się u nas – to przez chorągiewkę. Przybyła grupa sokistów z Bydgoszczy, przybyła ekipa Polaków z Łodzi z Feliksem Kałużyńskim, który został pierwszym burmistrzem Łeby (ale karierę szybko i kiepsko zakończył, jako szabrownik). Ruszyła poczta, posterunek milicji, szkoła, urząd celny…Przybył ksiądz Cieślik. Pierwsza msza św. odprawiona została w pustym obecnie budynku po dawnym przedszkolu, uczestniczyło nas w niej 5-6 osób. Do końca 1945 roku byłem w tej piekarni. Różnie było, bywało też i trudno. Ale trzeba było sobie radzić i trwać. Dorsze nas żywiły, trochę handlowało się z Ruskimi. Pamiętam; jak, raz przyszedł Rusek, że chce jedenaście tortów, każdy inny. Przyniósł jajek i masła, ile powiedziałem (oni trzymali gospodarstwo w Charbrowie), ja przywiozłem z Gdyni wafli i —robiłem torty: z gwiazdami, sierpami… Jedenaście, każdy inny. Od 1946 roku przeszedłem na opuszczoną wreszcie przez Sowietów dużą piekarnię (pozostawioną przeze mnie zajął szwagier żony). Do 1949r. byłem tam kierownikiem. W międzyczasie sprawy zaczęły się zmieniać. Wśród pracowników miałem jednego z Pomorza, który, jak sam opowiadał, był w czasie wojny w niemieckim wojsku, zanim trafił do alianckiego. On to zaraz po wojnie szybko wstąpił do partii, no i teraz uważał, że jako aktywista powinien zostać kierownikiem. I załatwił to sobie, mnie zdjęli z funkcji. Ja robiłem teraz ciastka, a on urządzał nam masówki. Co jakiś czas zwoływał wszystkich z piekarni, sam z regulaminem partii siadał na takiej malarskiej drabince i nas uświadamiał. A był w piekarni taki Kwiatkowski, warszawiak, fest chłop. No i on raz podchodzi do tego aktywisty i mówi: —Ty stalinowski pachołku, a co ty będziesz nas uczył, jak my i tak wiemy więcej od ciebie. Ten poszedł i zameldował. Wszyscy mieli nieprzyjemności, aleśmy się umówili, że było powiedziane “ty hitlerowski pachołku”, bo że w wojsku niemieckim był, sam się chwalił. Jakoś się rozeszło. Aktywista wkrótce podpadł i mnie przywrócili na kierownika, choć nie bardzo się o to dopraszałem. Powiedzieli, że teraz to ja jestem z awansu społecznego. Jak nastał Gomułka wystąpiłem o zwrot upaństwowionej wcześniej mojej piekarni. Ale nie oddali mi jej, co najwyżej mogłem odzyskać tą małą, którą miałem pierwszą (szwagier żony już ją zostawił .Przyjąłem to i już w tym miejscu pozostałem. Chleb piekłem do 1981 roku.
Następcy w fachu nie mam. Syn ma, co prawda papiery czeladnika, ale nie ma do tego zamiłowania. Ja do Łeby żadnych zastrzeżeń nie mam. Żona umarła w 1989 r., pochowana jest w Wejherowie, w Łebie nie chciała. I na mnie czeka tam miejsce przy niej.
Ale — póki co — chcę dożyć swoich dni w Łebie. Ja nie umiem chodzić po chodnikach, wolę ścieżkami. A w Łebie mam swoje ścieżki.