Urodziłam się w 1924r. w wiosce Mosznie pow. Wołkowysk, woj. białostockie. Moi rodzice i dziadkowie (ze strony ojca) wspólnie prowadzili gospodarstwo rolne ok. 10 ha. Było to gospodarstwo nastawione na uprawę ziemniaków, buraków, pszenicy i żyta, a w sadzie rosły smaczne owoce. Pod drzewami owocowymi były ule typu „leżącego”, z których zbierany był miód na potrzeby rodziny. Bywało, że padające deszcze i zimno zniszczyły zboże. Wówczas mój ojciec zaprzęgał konie do wozu i jechał 50 km do Białegostoku, aby kupić mąkę. Mąka była potrzebna przede wszystkim do wypiekania wspaniale pachnących bochnów chleba.
W chwili wybuchu II wojny światowej miałam ukończone 5 klas szkoły podstawowej. Po wkroczeniu Rosjan wprowadzono do szkoły język rosyjski. Mnie to się nie podobało i przestałam chodzić do szkoły. W czerwcu 1941r. wkroczyli Niemcy i przez pierwszy rok zachowywali się w stosunku do Polaków dość poprawnie, czyli dali żyć. Po tym czasie zaczęli organizować wywózki młodzieży urodzonej w latach 1920 – 1924 na przymusowe roboty do Niemiec. Polska młodzież uciekała i ukrywała się. Wściekłość Niemców była wielka. Wpadali do kościołów, wyłapywali opornych, gnali na fury konne i odwozili na stacje kolejowe. A tam czekały pociągi towarowe, gotowe do wyjazdu do Rzeszy.
Ja też uciekłam z rodzinnego gniazda do babci (ze strony mamy), która mieszkała w miasteczku Szydłowice. W różnych punktach były czujki, które informowały o ruchach wroga, ale nie zawsze udało się uniknąć przykrości ze strony prześladowców. A życie toczyło się nadal… Na wiejskiej potańcówce poznałam młodzieńca Józefa Wincewicza. Miał nienaganne maniery, był taki szarmancki, posiadał wiele uroku osobistego, czym wielce mnie oczarował, nie minęło wiele czasu, gdy poprosił mnie o rękę, uzyskując przede wszystkim zgodę moich rodziców. Od tej zgody minęło raptem dwa tygodnie i 13 września 1943r. zostałam żoną Józefa, z którym mieszkałam w Szydłowicach do 1946r.
Gdy władzę ponownie przejęli Rosjanie, postawili Polakom ultimatum: – Albo zostajecie i żyjecie na naszych warunkach, albo te ziemie opuścicie.
Ogromny odsetek polskich rodzin opuścił wówczas Szydłowice. Myśmy zostali, ponieważ nasi rodzice nie byli skłonni do wyjazdu; uważali, że na tych ziemiach przeżyli swoje lata, tutaj ciężko pracowali, a dorobku swego życia nie zostawia się na pastwę losu. To oni nam często mawiali, że „starych drzew się nie przesadza”.
Z Szydłowic wyjechaliśmy na dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia. Jechaliśmy bydlęcymi wagonami, z krówkami, końmi, ze swoim podręcznym dobytkiem. Ta rzeczywistość tamtego okresu bardzo trafnie ujęta została w filmie Sami swoi. Kres podróży nastąpił na stacji Stęknica, skąd zabrał nas konnym wozem do Łebieńca mieszkający tam brat męża. Tutaj spędziliśmy swoją pierwszą Wigilię. Przygotowałam skromną kolację z opłatkiem. Tej Wigilii nigdy nie zapomnę, gdyż zjawił się gość, którego nikt się nie spodziewał. Był to mąż siostry mojej mamy, zwolniony z więzienia na mocy amnestii. Przywiózł więzienny suszony chleb jako opłatek, którym łamał się z podróżnymi na całej trasie, aż do Łebieńca. To nic, że nasze serca krwawiły z powodu ciężkich przeżyć, jakie zgotował nam los. To nic, że serca biły jak oszalałe z tęsknoty za rodzicami. To nic, że gardła dławił szloch. To nic.
W tamtą Wigilię Bóg pozwolił nam zasmakować rodzinnego szczęścia, a wujek powiedział: „za ocalone życie, za spotkanie idziemy do Łeby na Pasterkę, aby za wszystko podziękować Bogu i Matce Boskiej”. I tak się stało. W 1948r. zamieszkaliśmy w Lęborku. Mąż dostał pracę melioranta, a ja zajmowałam się wychowaniem dwójki dzieci i prowadzeniem domu. W 1955r. męża przeniesiono do Łeby, także w melioracji.
Łeba wywarła na mnie przykre wrażenie, natychmiast chciałam wracać do rodzinnych stron. Przeraziła mnie cisza tej małej osady oraz przerażający szum morza. Ale najbardziej przeraziłam się Niemców, którzy jeszcze tu mieszkali. Tak bardzo upierałam się przy wyjeździe, że w końcu mąż powiedział: „skoro chcesz wracać, odstawię Ciebie do granicy, a sam wracam do Łeby”. Oczywiście, że zostałam i było mi przykro, że zraniłam człowieka, który był mężem i prawdziwym przyjacielem, takim na dobre i na złe.
Mąż mój zmarł mając 53 lata, a w grudniu 2001 r. zmarł nagle mój syn, również w wieku 53 lat. Trudno mi się z tym pogodzić, ale takie jest życie… Pomimo swojego wieku (79 lat), pomimo tylu przykrych wydarzeń, staram się normalnie funkcjonować. Odwiedzam córkę, rodzinę, a oni mnie. Lubimy pogawędzić o naszych dziejach rodzinnych, pooglądać zdjęcia. Pewnie, że łezka kręci się w oku, ale któż jej nie uroni?
Na zakończenie chciałabym przytoczyć fragment bardzo wymownego wiersza Wisławy Szymborskiej pt. „Jak ja się czuję”:
Mam zawroty głowy Pamięć figle piata Lecz dobrze się czuję Jak na swoje lata
Z wierszyka mojego Ten sens się wywodzi Że kiedy starość I niemoc przychodzi
To lepiej się godzić Ze strzykaniem kości I nie opowiadać O swojej słabości.